EN

20.04.2024, 10:48 Wersja do druku

Love is the devil

„Krwawe gody” Federica Garcíi Lorki w reż. Kuby Kowalskiego w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Pisze Maciej Stroiński.

fot. Krzysztof Bieliński / mat. teatru

Motto: „Serdeczna nie była nigdy, lecz miała swój urok. Ostrymi jak szkło brzegami swych ran cięła wszystkich dookoła. […] Była brutalna jak miłość” (Camila Sosa Villada, Kurewny)

To było w Factory 2 lub w Personie. Marilyn, w każdym razie mówiła Sandra Korzeniak: „Bo w każdej historii musi być miłość”. Święte słowa. Bywają historie, w których mamy tylko miłość – choćby Krwawe gody Lorki. Wszystko, co się tam rozgrywa, kręci się wokół miłości albo jej powikłań. Bo nawet nienawiść, niby przeciwieństwo najwyższego z uczuć, ma w swym tle złamane serce.

Krwawe gody w Kielcach są bardziej lorcowskie od samego Lorki. Pokazują jego dramat, w tym też jego własny: dramat jego życia. Akcja przedstawienia splata się z biografią twórcy. Pan Młody jest Federikiem i obaj umrą przedwcześnie (chyba nie spojluję). To jakby przedstawić Manna jako Aschenbacha ze Śmierci w Wenecji lub Iwaszkiewicza jako Wiktora Rubena, bohatera Panien z Wilka: zabieg zrozumiały i uzasadniony. W pierwszym wypadku Visconti tak zrobił, a w drugim wypadku – Wajda.

Od jakiegoś czasu Kuba Kowalski wystawia klasyków queeru sprzed Michela Foucault i Jolanty Janiczak: Koltèsa, Williamsa, Iwaszkiewicza, Wilde’a, no i teraz Lorcę. Tak, Iwaszkiewicz to pełnoplastyczny, przepisowy queer: proszę przeczytać Zygfryda albo go obejrzeć w wersji z Holoubkiem, jeśli mi Państwo nie wierzą.

Podczas przedstawienia stawały mi w głowie kadry z filmu Love is the Devil, w którym Derek Jacobi zagrał Francisa Bacona, a w jego kochanka wcielił się James Bond. Tam również się rozchodziło o miłość jednopłciową wielkiego artysty i także należało odpowiedzieć na wyzwanie estetyczne, bo temat wysoko ustawiał poprzeczkę. W kieleckich Krwawych godach poetyckości Lorki sprostano adaptacją, ruchem, rytmem, śpiewem i, najważniejsze, klimatem. Znaleziono sceniczny ekwiwalent tekstu, co niby stanowi istotę wszelkiej inscenizacji, ale nieczęsto wychodzi, odkąd artyści teatru odwykli od reżyserii dramatu, z której mają dyplom. Beatboxer na scenie totalnie się sprawdził. Twórcom i wykonawcom udało się zachować kruchą równowagę: ani nie zagłaskać Lorcowskiej dzikości, ani nie przegiąć z żywiołem. Kamp zrównoważono „tym smutkiem hiszpańskim”, jak powiadał Puszkin. Powstał kameralny spektakl o najgrubszych sprawach.

W czasach czynnego uprawiania zawodu krytyka lansowałem tezę, że Andrzej Plata oraz Joanna Kasperek są najlepsi w Kielcach. Teraz jestem skłonny rozszerzyć to rozpoznanie: są tak w ogóle najlepsi. Nie wiem, co ja widzę w tych więcej niż osobach aktorskich – osobistościach aktorskich, lecz pewnie to samo, co reżyser przedstawienia, skoro dał im główne role. Plata gra lirycznie, bardzo delikatnie, Kasperek też nastrojowo, ale z większym pierdolnięciem, można więc rzec, że tragiczka. Każde miasto wojewódzkie ma swoją sceniczną diwę, choćby Choroszy w Poznaniu albo Kolak w Gdańsku, ale Joanna Kasperek to jest przypadek osobny. Mam wyrzyg na teatr, a szczególnie na aktorów, ale ona jedna zawsze przypomina, że aktor też człowiek, którego praca zasługuje na szacunek, więcej: na uznanie.

Przedstawienie kończy króciutka autorecenzja: słowa „Jest tu pięknie”.

Źródło:

Materiał nadesłany