„Krwawe gody” Federico Garcii Lorki w reż. Kuby Kowalskiego w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
Spektakl Kuby Kowalskiego w Teatrze im. Żeromskiego jest interesujący, ma do zaoferowania niemało, aczkolwiek w ogólnym rozrachunku wydaje się ambitną porażką. Pomysł był całkiem ciekawy: zderzyć wyimaginowane nieco (wciąż nie wiadomo, jak było naprawdę) ostatnie chwile Federico Garcii Lorki z fabułą jednego z jego najsłynniejszych dramatów, ale się to nie udało. A to dlatego, że opowieść o trójkącie miłosnym między Parą Młodych a Leonardem w żaden sposób nie klei się z narracją biograficzną. Do tego przedstawiona jest w spektaklu tak skrótowo i niekomunikatywnie, że widz nie tylko nie ma szans, żeby je – nomen omen – pożenić, ale wręcz odczytać i zrozumieć. Mój wczorajszy towarzysz zapytany przeze mnie, co się stało z kochankami i mężem, który ruszył za nimi w pogoń, odpowiedział mi, że obaj mężczyźni zginęli. Gdy dociekałem, skąd to wie, odparł, że z… Wikipedii. Nic dodać, nic ująć.
Choćby jednak „Krwawe gody” u Kowalskiego były czytelne, niewiele to zmieni, największy bowiem problem pojawia się w przyłożeniu dramatu andaluzyjskiego trójkąta do relacji Lorki z jego faszystowskim kochankiem. Głównymi bohaterami „Krwawych godów” raczej nie są uczestnicy miłosnego trójkąta, lecz Matka Pana Młodego z całym dobrodziejstwem inwentarza, jaki zapisano w jej postaci (życiowe tragiczne doświadczenia, przeczucia, instynktowne reakcje na to, co się w jej życiu zdarza). Opowieść o nieszczęśliwym wyborze jej syna wydaje się tu tylko pretekstem do opowiedzenia o nieszczęściu zapisanym w przeznaczeniu. W momencie więc, gdy Maciejewska z Kowalskim postanowili wypreparować z dramatu Lorki wątek miłosny, coś się zaburzyło w strukturze całej tej opowieści, a widać to dokładnie w strukturze granej przez Joannę Kasperek Matki, która nie wiadomo teraz, po co się w tej całej opowieści pojawia. Jako część trylogii andaluzyjskiej dramat ten jest poświęcony kobietom i ich losowi, w związku z tym można by z powodzeniem powiedzieć, że Lorka przedstawia nam w nim mechanizmy (indywidualne i społeczne) „produkcji” kobiecych losów w typie Matki: postaci nieszczęśliwych, cierpiących i skazanych w stosunkowo młodym wieku na tę samą fatalną trajektorię życia (Panna Młoda). Trudno więc – co widać dobrze na kieleckiej scenie – zrobić nagle z tej opowieści matrycę miłosnego nieszczęścia zakończonego śmiercią, żeby przejrzeć w niej losy autora. Nawet nie trudno, to rzecz po prostu karkołomna.
Jeśli chodzi o spotkanie obu tych narracji, reżyser Kuba Kowalski obrał tu pewną jawnie zakomunikowaną drogę: obsadził tymi samymi aktorami główne postaci obu wątków, a wiec Lorkę i Pana Młodego gra Andrzej Plata, natomiast Leonarda (kochanka Panny Młodej) i faszystowskiego kochanka Lorki – Wojtek Niemczyk. I co z tego wynika – że obie te relacje były zakazane i nieszczęśliwe, że obie skończyły się śmiercią? Dla mnie trochę za mało. Ciekawym tropem może tu być ukryty pod całą tą koncepcją wniosek, że przez długi czas takie miłości w Andaluzji kończyły się tragicznie w obrębie rodziny, w czasach Lorki zaś, w okresie wojny domowej, owa przemoc „domowa” rozlała się na całe społeczeństwo i osiągnęła status państwowej, systemowej. Tu jednak pojawia się problem: jak to wymyślić, skoro fabuła „Krwawych godów” jest tu mocno okrojona i niekomunikatywna? Gdy spektakl skończył się po godzinie dwadzieścia, miałem ochotę zakrzyczeć do reżysera: gdzie się tak, panie Kowalski, spieszysz? Czemu ten finał dramatu Lorki taki przeleciany? Czasami mniej znaczy za mało. Myślałem, że już nigdy tego nie napiszę…
Małgorzata Maciejewska nie doceniła też niestety języka Lorki, bardzo trudnego, poetyckiego narzędzia, konstruującego z jednej strony proste, realistyczne scenki czy dialogi, z drugiej – zapisy rozmów pełnych niedopowiedzeń, aluzji czy wręcz przemilczeń, w których zapisane jest dużo więcej, niż mogą powiedzieć słowa. Wątek ostatnich chwil Lorki razi więc realistyczną dosłownością i brakiem jakości zapisanej w jego tekstach. I choć aktorzy bardzo, ale to bardzo się starają, ugrać tych rozmówek nie mają szans. Przepaść tę widać na przykład, gdy Wojciech Niemczyk gra i kochanka Lorki, i Leonarda. Scena, w której ten ostatni przychodzi do narzeczonej, to arcydzieło. Znakomita Beata Pszeniczna jako Służąca – sykająca od czasu do czasu na Leonarda świadkini tego zakazanego spotkania – buduje jego duszną atmosferę, która staje się podskórnym tematem ich rozmowy na równi z tym, co mają do powiedzenia, a właściwie – czego powiedzieć nie mogą, bo albo nie umieją, albo nie może im to przejść przez gardło, zwłaszcza w obecności wrogiej im osoby. Niemczyk z Klaudią Janas, która jest dla mnie wielkim aktorskim odkryciem tego spektaklu, dysponując zaledwie kilkoma słowami, tworzą przestrzeń niemożliwego już prawie spotkania kochanków (w dniu ślubu dziewczyny z innym), którego długo się nie zapomina. Wszystko tam wibruje, ich ciała, głosy, wypowiadane słowa, wreszcie milczenie. Co ciekawe, próżno szukać takiej temperatury w relacji Lorki i jego kochanka. Jest poprawnie, letnio, jakoś tak – muszę to powiedzieć – fałszywie. Czy aktorzy bali się przekroczyć siebie w tych scenach, czy po prostu tego nie poczuli, nie wiem. Na pewno konstrukcja tego wątku im nie pomaga.
Aktorzy miejscami grają fantastycznie, i rzeczywiście Lorka układa im się dużo lepiej niż Maciejewska. To było zresztą niezwykłe, jak zmieniali się, gdy przyszło im grać realne „Krwawe gody”. Ich twarze nagle jaśniały, pojawiała się iskra, zaczynali się w tych swoich postaciach rozpychać. Jako teatrolog, ale i iberysta powiem szczerze, że gdy czytałem dramaty Lorki, nie mogłem ich sobie wyobrazić na scenie, coś mi w tych tekstach zawsze przeszkadzało. Wczoraj w Kielcach zrozumiałem, że to są teksty, które pełnię swych walorów prezentują tylko i wyłącznie na scenie. Gdy cały ten zamknięty i nieco hermetyczny świat zaczyna się skrzyć ludzkimi emocjami. Klaudia Janas, powtórzę, błyszczy. Gdy jej Panna Młoda pojawia się na scenie, oczu oderwać nie można. Obejrzałbym też z wielką przyjemnością Joannę Kasperek w pełnej roli Matki, która podobnie jak Yerma czy Bernarda Alba należy do najwspanialszych partii w całej literaturze hiszpańskiej. Tym, którzy nie wierzą, polecam film Almodovara „Wszystko o mojej matce”. Pod jego koniec główna bohaterka Manuela wraca wraz z dzieckiem Rosy z Madrytu do Barcelony i odwiedza w teatrze wielką aktorkę Humę Rojo (zmarła przed trzema tygodniami Marisa Paredes). Trwają właśnie próby do „Krwawych godów”, a Huma próbuje słynny monolog Matki o ziemi, w którą wsiąkła krew jej syna, i którą włożyłaby, gdyby mogła, do monstrancji. Malutki fragment – i od razu magia!
Ostatnią rzeczą, jaka zapadła mi w pamięć na plus (oprócz znakomitego wykorzystania obrotówki), jest znakomita muzyka Kamila Patera, bez której tego spektaklu by nie było. Gdy wychodzi się z teatru i zna się nieco klimat Andaluzji, Hiszpanii i twórczości Lorki, do głowy przychodzi myśl, że on jeden zrozumiał dogłębnie świat, o którym nam się tu w Kielcach opowiada. Jego muzyka nie wygląda zresztą do końca na zapożyczoną czy inspirowaną, a jednak czuć w niej obecność flamenco, copli, rozdzierających serce saet, śpiewanych w czasie Semana Santa. Wszystko to z wyczuciem i napięciem, które od czasu do czasu przerwane zostaje współczesnym riffem elektrycznej gitary. Wielkie brawa!
Kuba Kowalski dużo w tym spektaklu obiecuje, ale dostajemy z tego trochę więcej niż połowę. To niemało, ale uczucie zawodu pozostaje. Osobiście wydaje mi się, że za bardzo chciał tu wkleić opowieść o osobach LGBTQ+. Problem tego spektaklu nie leży oczywiście w tym, że nie można, tylko w tym, że nijak ten temat do „Krwawych godów” nie pasuje. Są one po prostu poświęcone zupełnie czemu innemu – miejscu kobiet w społeczeństwie, a do tego bardzo precyzyjnie skonstruowane i napisane. Może trzeba było po prostu zrobić „Krwawe gody”, w których to Pan Młody ucieka ze szwagrem? Niemożliwe? W teatrze wszystko jest możliwe!
Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego”