„Turandot” Giacoma Puccinego w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Operze Leśniej w Sopocie w ramach II Baltic Opera Festival. Pisze Grażyna Antoniewicz w „Polsce Dzienniku Bałtyckim”.
Kiedy w sobotni wieczór w sopockim lesie zapadł zmrok, na scenie Opery Leśnej rozpoczęła się „Turandot" Giacomo Pucdniego. Za pulpitem dyrygenckim stanęła Keri-Lynn Wilson.
Śmierć w tej operze jest wszechobecna. Można powiedzieć, że za czasów Turandot objęła świat w swoje posiadanie.
Stąd w scenografii Waldemara Zawodzińskiego pojawia się biel - dla kultur Wschodu to kolor żałoby. Jest też czerń, która w kulturze europejskiej kojarzy się ze smutkiem, złem czy śmiercią. Wielkie wachlarze otulające scenę mają na zakończeniach ożebrowania ostre piki, można nimi jak sztyletami przeciąć tętnicę szyi. Funeralny charakter tej opery odnajdujemy też w libretcie - w liczbie określeń i nawiązań do umierania. Ciemny i groźny, tajemniczy las za sceną także zagra, przemówi do nas, gdy wśród drzew rozbłysną światła. Czarno-biała była większość pięknych kostiumów tancerzy baletu (Balet Opery Łódzkiej) oraz chórzystów - aktorów (zaprojektowanych przez Dorothée Roqueplo).
W żadnej z oper Pucciniego muzyka w takim stopniu nie podąża za słowem i akcją, jak właśnie w „Turandot", dlatego jest ona bardziej dramatem muzycznym niż operą - uważają krytycy. Fascynująca jest ta historia okrutnej córki cesarza Chin. Aby zdobyć jej rękę, trzeba rozwiązać trzy zagadki. Jeżeli komuś się nie uda, kat ścina głowę pretendentowi. Akcja opery rozpoczyna się w chwili, kiedy kolejny zalotnik, książę Persji idzie na ścięcie, nie udało mu się bowiem rozwiązać zagadek. Okrutna, lodowata księżniczka Turandot potwierdza wyrok. Jednym z obserwatorów tej sceny jest Kalaf, syn króla Tatarów, który olśniony urodą księżniczki zgłasza się jako kandydat do rozwiązania zagadek. Na nic zdają się prośby zakochanej w nim bez wzajemności młodej niewolnicy Liu, jego ojca - króla Timura i ostrzeżenia cesarskich ministrów.
Jako Liu zobaczyliśmy Izabelę Matulę. Jesteśmy pod jej urokiem od pierwszego wejścia na scenę, kiedy śpiewa subtelnie, magicznie: „Kocham cię, od kiedy uśmiechnąłeś się do mnie w pałacu". Druga aria, w której Liu popełnia samobójstwo, pełna jest dramatyzmu: „Zanim nadejdzie świt, znużone zamknę oczy". Jej śmierć to ofiara złożona z miłości. To dzięki niej dokonuje się cud transformacji ze świata zła i śmierci w świat miłości.
Puccini miał dar kreślenia postaci, często krańcowych, kontrowersyjnych, ale zawsze niezwykle wyrazistych, złożonych. Turandot, w tej roli Liudmyla Monastyrska, to zupełnie inny obraz kobiecości niż Liu. Uosabia zniszczenie i śmierć, ale jak każde zło, ma również siłę przyciągania. Kusi nie tylko swoim pięknem, ale jest również czymś niedościgłym, nie do zdobycia.
Sukces spektaklu to także zasługa rewelacyjnego chóru i orkiestry, perfekcyjnie poprowadzonej przez Keri-Lynn Wilson. Ukrainian Freedom Orchestra zagrała z precyzją i pasją. Wspaniałe partie instrumentalne i chóralne (Chór Teatru Wielkiego w Łodzi) idealnie współgrały z akcją sceniczną. Brazylijsko-niemiecki tenor Martin Muehle jako Kalaf szczególnie podobał się widowni, występując wspólnie ze swoim scenicznym ojcem Timurem (w tej roli Rafał Siwek). Obaj panowie byli świetni aktorsko i wokalnie. Zachwycił też Jacek Laszczkowski jako stary cesarz Altouma.
Zachwycił dowcipny tercet dostojników Ping, Pang i Pong ubranych w jaskrawe, groteskowe kostiumy. Wcielili się w nich Tomasz Rak, Aleksander Zuchowicz i Mateusz Zajdel. Stephano Park jako Mandaryn, zagrał swoją rolę z powagą i dostojnością. Zachwycającą choreografię stworzyli Joshua Legge i Gintautas Potockas, idealnie wpisując się w wizję reżysera. Sopocka „Turandot" to piękna opowieść o uczuciu, które nie jest romansem, nie jest miłostką, tylko czymś najwspanialszym... miłością.
Opera „Turandot" zostanie powtórzona dziś - w czwartek 25 lipca o godz. 21.00.