Pracę w Lubuskim rozpocząłem w maju 1991 roku, ale Krystyna Żylińska (1928 – 2004) zwana „Ciotką” lub „Żyłą” (tak sama chciała być nazywana) była w tym teatrze już od 1964, a nawet zdążyła (z końcem 1982) przejść na emeryturę. Do naszego spotkania dojść musiało.
Urodziła się w Krakowie i tam już 17 października 1946 figuruje na afiszu „Kolorowych piosenek” w reżyserii Henryka Ryla – spektaklu Teatru Lalki i Aktora „Groteska”, wejdzie także do obsady „Cyrku Tarabumba” (premiera 9 VII 1945) w reżyserii Władysława Jaremy. Władysław i Zofia Jaremowie, założyciele krakowskiego Teatru Lalki i Aktora „Groteska” byli teatralnymi bogami Krystyny. Była absolwentką Studium Aktorstwa Lalkarskiego przy Teatrze „Groteska” (dyplom w 1949 r.). Z „Groteską” była związana od roku 1946 do roku 1961. Potem była bielska „Banialuka”, katowickie „Ateneum” wreszcie – Zielona Góra.
Krystyna Żylińska zagrała na Scenie Lalkowej Teatru Lubuskiego dziesiątki ról. W 1966 jak aktorka T. Lubuskiego otrzymała dyplom uznania stowarzyszenia UNIMA za wieloletnią i pionierską działalność w dziedzinie lalkarstwa, a w 1976 roku przyznano jej jako aktorce Sceny Lalkowej - Srebrny Krzyż Zasługi.
Z czasem także reżyserowała spektakle lalkowe. Co ciekawe aktorka doskonale odnajdowała się także w „dramacie”. Wciąż pamiętane są takie jej role jak Komisarz w „Pluskwie” W. Majakowskiego, Druga Ciotka w „Iwonie księżniczce Burgunda” W. Gombrowicza, czy w „Pierścieniu i róży” W.M. Thackeray’a (rok 1985, już gościnnie).
„Ciotka” po przejściu na emeryturę wciąż mieszkała w „Zielonce” – jak nazywała Zieloną Górę, na początku w Domu Aktora przy ul. Jedności Robotniczej (co tam się wtedy działo! - życie pod jednym dachem wielu artystów było źródłem wielu zdarzeń i anegdot...), później (i do końca życia) w malutkiej kawalerce na III piętrze przy ul. Sucharskiego; tak skromnej, że nazywała tę małą dziuplę „betlejemką”.
Emerytowani aktorzy mają, o ile wciąż mieszkają tam, gdzie wciąż stoi teatr, któremu oddali kawał swojego życia, zwyczaj zaglądać do niego - ot, tak na chwilę pogadać z tymi, którzy ciągle są tam potrzebni, chwilę posiedzieć wśród ich krzątaniny, powspominać. Bez zapachu teatralnego kurzu nie potrafią żyć. Dlatego też zaraz na początku poznałem Krystynę, natychmiast przypadliśmy sobie do gustu, oboje w jakiś sposób byliśmy w życiu samotni. – to nas zbliżało.
Kiedy Krysia przychodziła do teatru, to zawsze z siatką – lubiła obdzielać swoimi skromnymi, prostymi darami ludzi, których polubiła. Nie można było odmówić ich przyjęcia, bo było jej ogromnie przykro jak dziecku. Wielokrotnie w sekretariacie miała miejsce następująca scena: wierna i lojalna sekretarka Krysia Pilch, która potrafiła „Rejtanem” bronić drzwi do gabinetu dyrektora, musiała ulec przypuszczonemu na nie szturmowi „Ciotki”, nawet, jeśli dyrektor miał w tym momencie gości. Od strony gabinetu wyglądało to tak: nagle otwierały się drzwi i stawała w nich emerytowana aktorka – z siatką. Krystyna w krótkich grzecznych słowach przepraszała (wypraszała…) gości, tłumacząc: „ja tu mam gorącą zupę dla dyrektora, wy wszyscy macie żony i domy, a dyrektor mieszka tu, w teatrze na poddaszu, sam jak palec, ciężko pracuje, kto mu ugotuje?” Jak można było nie okazać zrozumienia na takie dictum? Goście przenosili się do sekretariatu, aby trochę poczekać na dokończenie przerwanej rozmowy, nikt nie miał do nikogo pretensji.
Krysia rano gotowała zupę w swojej „betlejemce” na Sucharskiego, wcześniej już przygotowana do wyjścia, gorącą zupę wlewała do słoika po kapuście lub ogórkach z zakręcaną pokrywką, pieczołowicie zawijała gorący słoik w starą „Gazetę Lubuską” i szybko udawała się na przystanek autobusowy, aby szybko dojechać do Teatru. Najważniejsze było, aby zupa była wciąż gorąca. Kiedy już po wyproszeniu gości, zostawaliśmy sami w gabinecie, zupa parowała na talerzu, Krysia siadała naprzeciwko i pilnowała, aby „dyrcio” zjadł do końca, zawsze też były jakieś dodatkowe dary – jakieś cukierki, czekolada…
Bywały też dni bez zupy – wtedy z siatki Krysia wydobywała pieczywo, jakiś kawał kiełbasy, a niejednokrotnie też i jakąś „ćwiarteczkę” czystej, odmówić nie było można, chociaż przecież dopiero co biło południe… Dzieliła nas różnica duża różnica wieku - 26 lat i to dopiero przy Krystynie nauczyłem się, że w teatrze różnica wieku nie ma znaczenia (a zachowanie szacunku dla osoby starszej należy do oczywistości i dobrego wychowania) - i wreszcie „Krysiu”, zamiast „Pani Krystyno”, przeszło mi przez usta. Rozumiałem doskonale to ciążenie emerytowanej aktorki do Jej teatru. Zrozumiałem też, że bez starych aktorów tego Teatru (i każdego innego) po prostu nie ma.
Wiedziałem, że Krysia chce jeszcze grać, chce być wśród swoich, że ogromnie jej brak tego narkotyku, jakim jest teatr dla każdego prawdziwego człowieka teatru. Weszła więc do obsady spektaklu pani Hani Bielickiej „Żona pana ministra” (prem. 16 października 1991), do mojego „Roberto Zucco” (prem. 3 czerwca 1993). Wciąż widzę i słyszę głęboko zadumaną Krysię w roli Szefowej (burdel-mamy) w „Roberto Zucco”, kiedy układając pasjansa prowadzi rozmowę z Dziewczynką – zrazu delikatnie i przyjacielsko, na koniec – nieoczekiwanie okrutnie (jak chciał autor).
Zaczęła też znowu reżyserować spektakle lalkowe. Znowu (chociaż nie miała etatu) przychodziła na dziesiąta do Teatru. Co do reżyserii Krysi, to natychmiast ciśnie się na usta anegdota – otóż zawsze, kiedy składała jakąś ofertę repertuarową, w tytule musiało być złoto: („Złota rybka”, „Tajemnica złotego kluczyka”, „Złoto króla Megamona”).
Krystyna świetnie odnajdowała się też w studio teatru radiowego. Za prezesury Tadeusza Krupy przygotowaliśmy w Radio Zachód słuchowisko na podstawie powieści Karla Kellera pt. „Złośliwość i szaleństwo wiary albo proces czarownic w Zielonej Górze (1652-1669)”, w której Krystyna Żylińska przejmująco zagrała Starą Woytenową.
Po Krystynie pozostała nieskończona ilość anegdot - znają je wszyscy starsi pracownicy Teatru Lubuskiego. Najbardziej lubiła opowiadać o tym, co działo się w trudnej pracy teatru objazdowego (ciężarówka z „kozą” w środku, a wokół niej zmarznięci aktorzy) – to była kopalnia opowieści i anegdot.
Nigdy się nie zestarzała, zawsze miała w sobie coś z małego przekornego łobuziaka – na zawsze była podszyta dzieckiem. W pierwszą rocznicę śmierci Krystyny poeta Sławomir Gowin napisał o niej piosenkę, natomiast związany z Radiem Zachód kompozytor Eugeniusz Banachowicz napisał do niej muzykę. Nosi ona tytuł „Żyła!”