„Kronika wypadków miłosnych" wg Tadeusza Konwickiego w reż. Jarosława Tumidajskiego na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Bardzo lubię koncept Teatru Wybrzeże, który zapoczątkował za swojej dyrekcji Maciej Nowak. Kiedy większość scen w Polsce jest zamknięta i założono kłódki, bowiem wszyscy, łącznie z portierem udali się na wczasy, to w Trójmieście sezon trwa w najlepsze. Każdego wieczora w lipcu i sierpniu można zobaczyć kilka spektakli na wszystkich scenach instytucji. Kalejdoskop zaległości i nowości. Adam Orzechowski świetnie kontynuuje tę ideę. Przy odrobinie szczęścia można również odwiedzić Gdynię, aby na plaży w Orłowie zawitać do Sceny Letniej Teatru Miejskiego, gdzie rozrywka miesza się z nostalgią i refleksją. Ale powróćmy do Teatru Wybrzeże. To jedna z moich ulubionych scen. Świetny, wielopokoleniowy zespół, każdy otrzymuje szansę gry, co jest rzadkością. Różnorodny repertuar, a także ciekawe i wielokrotnie odkrywcze realizacje sceniczne. W sezonie gdy nie można niestety zobaczyć wszystkiego, to latem jest szansa nadrobienia luk i wcześniej zaplanowanych przedstawień. Takowym była Kronika wypadków miłosnych na podstawie Tadeusza Konwickiego w reżyserii Jarosława Tumidajskiego. Powieść wydana w 1974 roku została również sfilmowana przez Andrzeja Wajdę dwanaście lat później. Film, co prawda nie zrewolucjonizował polskiej kinematografii, ale był to ciekawy obraz nostalgii i pamięci. Bowiem utwór utkany ze strzępów wspomnień, ukazuje świat chwilę przed zagładą – wiosną 1939 roku. Wileńszczyzna, kraina utracona, tajemnicza, nieznana. Niektórzy dokonywali porównań z Panem Tadeuszem Adama Mickiewicza – no raczej nie warto przesadzać. Kronika… to rodzajowy obrazek pewnej miłości Aliny i Witka, raczej niemożliwej i nieszczęśliwej. Obyczajowa historia grupy maturzystów, pewnego środowiska młodych, którzy spędzają razem czas, snują plany, kształtują więzy uczuć, ale także oczekują na to co nieuniknione, choć odsuwane jako mało prawdopodobne – nadchodząca wojna. Przez lata utwór doczekał się wielu komentarzy i zbudowano intelektualne nadbudowy. Co raczej zaszkodziło powieści i też nie wsparło autora. Przeintelektualizowana formuła jest zdradziecka. Bowiem losy młodych, chwilę przed zagładą mogą być ciekawą diagnozą czasów, jak świat Kolumbów z czasu wojny, a piramidy znaczeń prowadzą na manowce. Nie ustrzegli się tego twórcy teatralni. Bowiem chcąc opowiedzieć całą książkę, stworzyli bryk o niczym. Na dodatek słabo wyreżyserowany i z fatalnie prowadzonymi rolami.
Najlepszym elementem przedstawienia jest scenografia. Mirek Kaczmarek to sprawdzona firma i czasem mam wrażenie, że jego talent buduje wiele spektakli, które winny przejść bez echa. Tym razem artysta proponuje nam gigantyczną polanę porośniętą mchem, z przepływającą rzeką, a także sprzętami wystawionymi w ów świat, który zanikł, odszedł, zaginął. Ów mech jest jak kurz, który pokrywa nieużywane przedmioty. Z poszczególnych części wyrastają drzewa jak chwasty z chodnikowych płyt, gdy nikt ich nie pielęgnuje, nie dba. Świat z powieści Konwickiego jest właśnie takim mitem, wyobrażeniem utraconych Kresów Wschodnich. Symboliczny obraz pojawiającego się Biskupa buduje analogie z wileńską Matką Boską Ostrobramską. Również mgła z nad Wilii jest znacząca, zjawiskowa i plastycznie niesłychanie sugestywna. Noce i dnie w świecie, którego nie ma. Jak miasta po tragedii, opuszczone, osamotnione, straszące swoim niebytem. Kaczmarek tworzy właśnie taki świat, który ożywa tylko na chwilę wraz z postaciami przywołanymi z kart książki Konwickiego. I niestety, gdy w ów krajobraz wtargną aktorzy zaczyna się nie tyle zwarta opowieść, ale dramat teatralny rozegrany od numeru do numeru. Każda z ról faktycznie jest pozostawiona sama sobie. Brak rysu psychologicznego powoduje, że są to schematyczne, plastikowe zabawki. Stereotyp, goni stereotyp. Dziadek zramolały, matka nadwrażliwa w głosie i posturze, zakochany Wicio – spocony i nieobecny, Lowa – napalony i podniecony, Engel – nieśmiały i nieobecny. Tylko Alina jakaś rozwydrzona i nie z tej bajki, to raczej podlotka, a nie zalotna panna. Zresztą nie wiadomo skąd są wszystkie postaci, bo ciężko doszukać się manier i obycia dwudziestolecia międzywojennego szczególnie u ułożonej młodzieży gimnazjalnej. Tumidajski rozgrywa akcję scena do sceny, które są sekwencyjnymi nudnymi opowiastkami. Jest to nieznośne, bowiem gubią się sensy, logika opowieści. Trochę to przypomina szkolne etiudy, gdzie wyciemnienie, to jedyna metoda montażu. Przez to robią się luki, dziury i nieznośne pauzy. Przedstawienie wytarte jest z emocji, a ich braku nie przykryją nawet najpiękniejsze wizualnie obrazy. Niby mamy wiosnę, a ze sceny wieje lodem zimy. Nikt i nic nie jest w stanie ocieplić tej zmarzniętej atmosfery. Cecylia i Olimpia nie są ani ponętne, ani pociągające. Aż głęboko trzeba się zastanowić, po co młodzi spędzają z nimi czas jak nic, kompletnie nic nie mają do zaoferowania. No może alkohol. No tak, ten ukoi wszystko. Szczytem niemocy jest wprowadzenie alter ego głównego bohatera – Nieznajomego (Piotr Łukawski). Tenże z perspektywy przybysza z przyszłości komentuje teraźniejszość. Jego pojawienia są złowieszcze. W myślach buzuje jedno – znów stracone kolejne dziesięć minut bełkotu o niczym. Ubrany w garniturek i koszulę, brakuje tylko kołnierza a la Słowacki, a forma jednostajnego monologu przypomniała ostatni film Konwickiego – Lawę. Bardzo zły wzorzec. Co gorsza owa postać, nic, absolutnie nic nie wnosi do przedstawienia. Jest bohaterem obok, z innej bajki, opowieści, a może z innego spektaklu? Wieczór dłuży się niemiłosiernie, ale szczyt niemocy dopiero nadchodzi. Scena samobójstwa Aliny i Wicia jest trywialna i śmieszna. Inicjacja seksualna jest ukazana jak w Elementarzu Falskiego. Tylko tam Ala chociaż miała kota, a tu jest pustka, pustynia, nic. Emocjonalna i erotyczna tragedia, śmiech i kpina z aktorów i widzów.
O aktorstwie spektaklu trudno wiele powiedzieć, bowiem wyrównany, niestety niski, co w Wybrzeżu się nie zdarza, poziom zaskoczył niemile. Wicio Adama Turczyka nie wie kim jest, czego chce. Nie widać szału i zapału opętania miłością. Alina (Katarzyna Borkowska) kompletnie nie pasuje do roli, a blond fryzura czyni z niej Marilyn Monroe, a przecież to nie ta bajka. Koledzy głównego bohatera – są obecni, towarzyszą i tyle. I można ten wywód ciągnąć, ale nie warto. Bo jeden niewypał Kroniki wypadków miłosnych już mamy.
W Wybrzeżu powstał spektakl, który czyta po literkach książkę, nie ma żadnej odkrywczej interpretacji, sensu, obrazu młodych, pokoleniowego oczyszczenia, buntu. To zimne sceny, które postępują leniwie, aby tylko opowiedzieć i dobrnąć do końca. Pozostaje dekoracja. Na długo w pamięci. Wizja świata, którego nie ma. Oby takich spektakli też było jak najmniej.