„Laborantka” Elli Road w reż. Anny Gryszkówny w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Nie sądziłem, że wychylony na co dzień mocno w lewo polski teatr zdolny jest jeszcze do podejmowania takich tematów. „Laborantka” w Teatrze Współczesnym stawia najbardziej podstawowe pytania – o sens i cenę postępu. Robi to bez grama publicystyki. Mówią do nas same ludzkie historie.
Pierwsza premiera nowej dyrekcji Teatru Współczesnego w Warszawie zaskoczyła mnie. Dlaczego sięgnięto po dziwną, cokolwiek niejasną sztukę Thorntona Wildera „Cud, że jeszcze żyjemy”? Bo atmosfera cyklicznych kataklizmów wymyślonych w roku 1941 czy 1942 dla Ameryki przez kiedyś modnego pisarza pasuje do dzisiejszych czasów? Nie do końca mnie to przekonało, choć przyznaję, że Marcin Hycnar, nowy dyrektor artystyczny Współczesnego, wystawił to całkiem efektownie. Ale czy powinien od tego zaczynać. Tylko pytam.
Za to druga premiera, wystawiona skromnie na małej scenie, czyli w tak zwanym Baraku… „Laborantka” brytyjskiej pisarki Elli Road to dla mnie szok, ale w jak najbardziej pozytywnym sensie. Ktoś, kto to ze mną oglądał, zauważył, że widzimy tu wyjątkowy sukces w zajęciu się już nawet nie współczesnością, ale przyszłością. Choć dystopia mówi nam zwykle nie tylko o czasach, które mają nadejść, ale i o tych, które już są. Skąd byśmy czerpali natchnienie do proroctw?
Gorzej niż u Orwella?
Bea jest laborantką pobierającą krew w Anglii niedalekiej przyszłości. Medycyna jest już tak zaawansowana, że można z krwi wyczytać nie tylko aktualny stan zdrowia, ale i zapisany w genach przyszły, łącznie z prognozami zgonu. Powstaje 10-stopniowa skala ratingu oceniającego szanse każdego człowieka.
Te badania są niby dobrowolne. A jednak pracodawcy chcą je poznać, wpływają więc na kariery, decydują o miejscu w społeczeństwie. Sytuacja tych z dołu skali pogarsza się coraz bardziej. W końcu od niektórych zaczyna się oczekiwać sterylizacji. A co z ich potomstwem?
Ella Road odżegnując się od klasycznego science fiction, tak oceniała własne, całkiem niedawno napisane dzieło (premiera w prestiżowym Hampstead Theatre): „Jednym z najważniejszych założeń «Laborantki» jest fakt, że dyskryminacja nie jest narzucona przez jakiś opresyjny reżim totalitarny, bierze się od ludzi – to oddolna zmiana kulturowa, moda na wiedzę, która stała się viralowa. W radykalizującym się obecnie środowisku politycznym ten powolny zwrot w stronę opresyjnego systemu wydaje się o wiele bardziej złowrogi i realny niż wizja rządu w stylu orwellowskiego «Roku 1984»”.
Co ciekawe początkowo owa narastająca opresyjność wydaje się być tylko tłem normalnej historii obyczajowej, niejako drugim wymiarem normalnego życia, chwilami wręcz dygresją. Porażające zakończenie nadchodzi niemal jak złodziej. Bea najpierw ma kłopot z przyjaciółką Char, dla której na początku fałszuje wyniki. Tamta uczestniczy w ruchu kontestacji nowych reguł. Za to główna bohaterka próbuje żyć normalnie. Jej życie osobiste wydaje się niezagrożone. I ona, i jej mąż Aaron, pochodzący z wyższej sfery (Anglia wciąż pozostaje dość kastowa), mają dobre ratingi. Czy to jednak jest stuprocentową gwarancją bezpieczeństwa?
Nie chcę streszczać, bo dostajemy tu kilka suspensów. Reżyserką spektaklu jest aktorka Teatru Narodowego Anna Gryszkówna. Kilka jej inscenizacji oglądałem, ta jest wyjątkowo udana. Ona z kolei mówi, że stajemy się „konstruktorami odczłowieczonej rzeczywistości przyszłości”. Sama ta teza jest do przyjęcia dla liberałów, dla lewicy – oto mamy do czynienia z potężną, a niepożądaną ingerencją w ludzką prywatność. Pozbawia jej nas, gorzki paradoks postępu, rozwijająca się nauka.
Ale przecież z tej historii wyziera też bardziej niepoprawne pytanie, zgodne z intuicjami konserwatystów. Oto na końcu mamy do czynienia z wyborem: czy własne życie, prywatne, rodzinne, możemy sami traktować jako inwestycję, w której wszystko musi się zgadzać? Czy szczęście, ba komfort, wygoda, to jedyne motywy decyzji, jedyne kryteria? Prowadzi nas to do wielu dyskusji dotyczących reguł życia społecznego, nawet prawa. W finale Ella Road dotyka dylematów dotyczących aborcji eugenicznej. Nie jestem pewien, czy cała widownia oklaskująca entuzjastycznie spektakl, to zauważyła.
Nietypowy spektakl
Jest on świetnie poprowadzony. Mamy niby klasyczny teatr psychologiczny rozpisany na czwórkę aktorów – czwartą postacią jest David, portier w zakładzie medycznym. Dialogi są precyzyjne co do słowa. Scenografia – oszczędna, minimalistyczna, imituje zimne wnętrze instytucji medycznej, choć mamy też sceny rozgrywające się w mieszkaniu Bei i Aarona.
Atmosferę tworzą dodatkowo filmy na stanowiącym tło ekranie, groteskowo przerysowane, a kreślące społeczne tło. Tam pojawiają się inne postaci: lekarka oskarżona o łamanie systemu, amerykański sekretarz stanu, uczestnicy różnych telewizyjnych programów. Grają je ci sami aktorzy, co tworzy aurę teatralnej umowności nieco odbiegającej od realizmu. Ale to w żadnym momencie nie zaburza klarowności przesłań, lub może raczej dylematów.
Aktorzy są bezbłędni. Elżbieta Zajko, nowo przybyła do Współczesnego z Teatru im. Jaracza w Łodzi, gra Beę subtelnie odsłaniając jej emocje, ale także jej ewolucję: od nieco naiwnej, spragnionej miłości dziewczyny do kobiety dokonującej wyborów wymagających coraz większej twardości. Filip Kowalczyk jest sympatycznym, ciepłym, choć skrywającym rozmaite tajemnice i rozterki Aaronem. W finale jego postać staje się nagle kimś jakby przeniesionym z greckiej tragedii.
Monika Pikuła nie szczędzi emocji egzaltowanej, w finale rozedrganej, pełnej poczucia klęski życiowej Char. A Leon Charewicz to portier, niby czysty ozdobnik, choć może pozornie, bo warto się wsłuchać w jego opowieść. Charyzma tego wspaniałego aktora przyciąga uwagę widzów, nawet kiedy tylko przechodzi cicho gdzieś w głębi sceny.
Nie sądziłem, że wychylony na co dzień mocno w lewo polski teatr zdolny jest jeszcze do podejmowania takich tematów. Do dźwigania najbardziej nieoczywistych konkluzji, nie zawsze zgodnych z progresywną ortodoksją. A szerzej – do wyjścia poza zaklęty krąg kilku obyczajowych tematów, gdy przychodzi się zajmować w szerokim sensie współczesnością.
Za poczucie różnorodności, za danie nam wyboru, gorąco dziękuję dyrektorom Wojciechowi Malajkatowi i Marcinowi Hycnarowi. Moim zdaniem kroi się jedno z ważniejszych wydarzeń sezonu, choć nie jestem pewien, czy recenzenci podzielą to zdanie. Moja wielka prośba do potencjalnych widzów: zobaczcie to.