Zastanawiająca jest trafność i profetyzm spostrzeżenia sprzed ponad dwudziestu lat, które błyskotliwie wygłosił znany krytyk, dziś nadal ważna teatralna postać. Dotyczyło ono młodego wówczas krytyka, obecnie także autora pamfletów – Łukasza Drewniaka i jego fleksybilności. Rzecz miała miejsce podczas kłodzkich Zderzeń Teatrów – jednego z najlepszych festiwali alternatywnych dekady lat 90. Jako argument ad personam dyskredytujący opiniodawcę, trafnością rozśmieszył jednak grono młodych teatrolożek zapatrzonych w potężnego – i co tu dużo mówić – urokliwego krytyka.
Nie pamiętam, czy opinia związana była z oceną głębi myślowej, czy raczej częstymi podczas wieczornych wielogodzinnych dyskusji zmianami zdania dokonywanymi przez Drewniaka w zależności od poprzedzających wystąpień autorytetów. Kłodzko wówczas gromadziło znakomitych krytyków i twórców, takich jak: Tadeusz Nyczek, Tadeusz Burzyński czy jeden z organizatorów Zderzeń, słynny Marian Półtoranos, którego wychowanką była między innymi Gabriela Muskała.
Roman Pawłowski w swoim wykładzie o Pinie Bausch otworzył tam przed słuchającym go z zachwytem ogromnym audytorium świat teatru tańca. Dla mnie wtedy objawienie. Podobnie jak wizjonerskie spektakle Leszka Mądzika, za którymi jeździłam po całej Polsce, by nasycić się przejmującymi obrazami i inspirować jego myślą. Po festiwalu w Łodzi z pourywanymi guzikami od płaszcza – byle tylko się nań dostać. Poruszały w Kłodzku rozmowy z twórcą Gardzienic Włodzimierzem Staniewskim i Krzysztofem Rauem, reżyserem niezwykłych spektakli teatru formy. Obrazy z pierwszego przeze mnie widzianego przedstawienia Raua, Wakacji Smoka Bonawentury, do dziś tkwią mi w pamięci. Reżyser ten wychował zacne grono wychowanków w białostockiej filii warszawskiej szkoły teatralnej, którzy kontynuują ten kierunek myślenia w teatrze lalkowym, stanowiąc niezwykłe zjawisko, dorównujące poziomem świetnym zagranicznym zespołom teatru formy.
Wspominam ten czas współdziałania różnych środowisk, wymiany myśli, fermentu twórczego z sentymentem, jakim zawsze wspomina się młodość. Ale i ze smutkiem, że dziś niemożliwe jest zaistnieć w kulturze bez zapytania o poglądy. Wtedy w latach dziewięćdziesiątych opinia Macieja Nowaka była wystarczającą rekomendacją, która pozwoliła mi stworzyć nowy festiwal w mieście, w którym nie było i nadal nie ma teatru. Wystarczającą rekomendacją dla ówczesnego dyrektora domu kultury Zbigniewa Buskiego (dziś wieloletniego dyrektora słynnej sopockiej Państwowej Galerii Sztuki). Wystarczającą oceną dla Ministerstwa Kultury i Sztuki (tak się wtedy ono nazywało). I nikt mnie nie pytał o poglądy. Ja też nie pytałam, kto rządzi w ministerstwie i kto daje pieniądze – najpierw to był minister z PSL, potem z SLD, potem chyba jakieś inne coś, co już nie istnieje – AWS chyba. Nic mnie to nie obchodziło. Ani nie pytałam przez siedem lat o poglądy żadnego z jurorów mojego festiwalu, co roku innego i jedynego, któremu powierzałam władzę absolutną – obdarzenie nagrodą Grand Prix jednego zespołu – często nieznanego. Nagrodą, której wysokość nawet dziś jest poza zasięgiem moim i moich kolegów w pracy w teatrze zawodowym.
Były dwa zgrzyty na tle politycznym – pierwszy, kiedy Tadeusz Nyczek nie zgodził się na spotkanie z Andrzejem Strumiłłą, tytułowanym w Suwałkach profesorem. Krakowianin znał doskonale zetempowską przeszłość Strumiłły, który jako młody agitator uczestniczył po II wojnie w wyrzucaniu przedwojennych profesorów z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, by zająć ich miejsce.
I jeszcze jeden zgrzyt – kiedy wiedząc, że zamykam mój projekt, nie pozwoliłam otworzyć uroczyście ostatniej edycji festiwalu głównemu darczyńcy – prezydentowi miasta, który właśnie objął wtedy urząd – temu samemu, który jako szef Urzędu Skarbowego został oddelegowany w stanie wojennym z Suwałk do Gdańska, by znaleźć „haki” na Wałęsę, który wtedy otrzymał nagrodę Nobla.
Nie pytałam o poglądy ani Piotra Tomaszuka, ani Macieja Nowaka, Tadeusza Nyczka ani Romana Pawłowskiego, Łukasza Drewniaka, ani profesora Juliusza Tyszki, Marcina Hericha, ani Krzysztofa Mieszkowskiego. Wspominam ze wzruszeniem, jak ten ostatni pytał mnie o zdanie przed wydaniem ostatecznego werdyktu i przypominam moją radość, że to nie mnie przypadł w udziale ten ciężar.
Pamiętam, że byłam wdzięczna Maćkowi Nowakowi za jego recenzję (dziś sądzę, że tak pozytywną na wyrost – z sympatii) na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej”, w której obwieścił światu, że Suwalskie Eksploracje Teatralne to jeden z trzech najlepszych festiwali teatrów alternatywnych w Polsce – po kłodzkich Zderzeniach i lubelskich Konfrontacjach. A było takich konkursów wtedy dziesiątki w Polsce. Prof. Tyszka w jednym z wykładów mówił nawet, że setki.
Powtórzenie za rok recenzji na pierwszej stronie „Wyborczej” autorstwa Komisarza Artystycznego Tadeusza Nyczka ugruntowało moją pozycję na mapie teatru alternatywnego. I pewnie mogłabym nadal odcinać kupony od tego wydarzenia, gdyby nie to, że po siedmiu latach zamknęłam je u szczytu powodzenia, choć wielu twórców prosiło, żeby tego nie robić. To była fajna miejscówka, niezły klimat. I dobre miejsce dialogu. Pojawiały się na wszystkich edycjach uznane zespoły alternatywne, występujące poza konkursem. Były wśród nich: Węgajty, Wierszalin, Teatr Ósmego Dnia, Teatr Biuro Podróży, Scena Plastyczna KUL, Szkoła na kółkach Teatru Derevo, Janusz Stolarski z monodramami i wielu innych.
Ale dziś nie żałuję. Teatr alternatywny poszedł w taką stronę, że oblewający wówczas swoje nagie ciała farbami performerzy z Zamościa, którzy oburzali Nyczka za deprecjonowanie swego młodzieńczego piękna, to był naprawdę delikatny i estetyczny performance w porównaniu z obrzydlistwami dziś wylewającymi się na scenach także teatrów repertuarowych.
Dekonstrukcja wszystkiego, co wiąże się z obiektywną ideą piękna i poszukiwanie najbardziej wyrafinowanej formy ohydy, pozwala pławić się w zachwytach nad czymś, „co nie zachwyca”. A co, jeśli zachwycać nie może? Nie może, o ile rację miał syryjski filozof Jamblich, że dusza ludzka ma więź z bogami i ich wrodzoną świadomość, z istotową skłonnością do dobra…
A może już zatraciliśmy zdolność dostrzegania niebezpieczeństwa i racjonalnej oceny rzeczywistości? Może, jak wieścił Oswald Spengler w Zmierzchu Zachodu, już mamy koniec demokracji i odejście od wolnej prasy? Bo nie wolno ni myśleć, ani tym bardziej pisać inaczej niż chce mainstream?
Czy naprawdę plucie i bredzenie są postawą obowiązkową? Przeciwstawienie się modom i niezgoda na obowiązującą jedynie słuszną w tak zwanym środowisku ocenę rzeczywistości oznacza wykluczenie. Czy naprawdę nie odrobiliśmy lekcji historii? Młodsi ode mnie adwersarze, którzy wtedy w latach 90. nie pytali, czyje są pieniądze za honorarium, nie pamiętają, że jedyne słuszne myślenie obowiązywało jednak w PRL, a nie dziś, skoro im to wszystko wolno.
Bredzenie o analogiach z PRL-em nie może podważyć pozycji mego kolegi Rafała Węgrzyniaka – najbardziej rzetelnego i surowego w ocenach krytyka. Jedynego historyka i krytyka teatru, jakiego znam, którego w nocy można zapytać o jakiś szczegół z ważnego przedstawienia z ostatnich czterdziestu lat albo o jakąś lekturę i otrzymamy wyczerpujący zestaw informacji od ręki, a pełen wykład po sprawdzeniu przez niego źródeł – za godzinę… Rafał Węgrzyniak to instytucja. Dlatego jest przedmiotem ataków. Mogę nie zgadzać się z nim w sądach o przedstawieniu, bo wychodzimy z różnych pozycji – ktoś kto wychował się na teatrze niezależnym, teatrze małych form, alternatywnym będzie mieć inny ogląd materii teatralnej niż uczeń profesora Zbigniewa Raszewskiego i kontynuator jego metody. Ale nie można podważyć bezinteresowności historyka i rzetelności krytyka.
Tym bardziej nie powinien czynić tego Łukasz Drewniak, bo jego motywacje są mocno podejrzane. W jakim celu zagląda na tę opluwaną przez niego teatrologię.info, a właściwie teatrologię.pl ? Co za masochizm? Po co to czytać, skoro wiadomo, że redakcja skupia twórców bezkompromisowych, o twardych kręgosłupach moralnych, a wszak otwartych, bo promujących także pisarzy znajdujących się na odległych ideowo stanowiskach.
Czy krytyk nienawidzący Polski, który wzdraga się na samą myśl: „Niech żyje Polska!” – czyli życzący źle krajowi, w którym mieszka i pracuje – może odbierać prawo radowania się świętem niepodległości komuś innemu? Czy zrobiłby to, mieszkając we Francji, Niemczech, Kanadzie czy w Stanach Zjednoczonych – gdy wzruszeni sąsiedzi, przykładając rękę do serca, śpiewaliby The Star-Spangled Banner? Szczerze wątpię. Może Łukasz Drewniak by to sprawdził? Ma przecież paszport w domu, nie musi o niego ubiegać się w Komendzie MO, ani ZOMO mu go nie odbierze? Może pomógłby uchodźcom za granicą? Tyle jest organizacji charytatywnych potrzebujących wolontariuszy. Albo chociaż pojechał z paczkami świątecznymi do uwięzionych przez reżim w białoruskich więzieniach?
Może taka służba i bezinteresowne działanie oczyściłoby jego umysł i duszę z chęci plucia na tych, którzy bronią spokojnego snu opluwaczy i innych obywateli kraju, którego nazwą nie ma co katować nienawistników. Ale nie nazwę go „tym krajem”, bo tego nauczyła mnie Elżbieta Osterwianka.
Czy rzeczywiście dziś działa tylko wzajemne opluwanie? Czy płonne jest pytanie o kulturę dyskusji? Czy nie mamy prawa do wyrażania swego zdania? Czy Jagoda Hernik Spalińska nie ma prawa do własnego zdania na platformie przez siebie tworzonej? Portalu współfinansowanym skromniej przez ministerstwo niż inne podmioty, których twórcy głoszą poglądy niezgodne z linią polityczną państwowego darczyńcy? Opluwać redaktorów, którzy pracują na rzecz portalu za darmo, a wszyscy piszący za symboliczne honoraria, rozumiejąc wagę tworzenia platformy stanowiącej antidotum wobec jedynie słusznej koncepcji świata?
Zastanawiałam się nad tym, czy warto zabierać głos w dyskusji, w której można kolejny raz oberwać błotem?
Trudno tłumaczyć Drewniakowi, że „nie jest się wielbłądem”, bo to atak frontalny ze względu na pozycje, z których dziś rozmawiamy. To znaczy, że lewica teatralna dostrzega siłę i oddziaływanie portalu teatrologia.pl. Podkreślam – z rozszerzeniem domeny – pl – oznaczającym znienawidzoną przez krytyka Polskę, w tym tych jej mieszkańców, którzy nie myślą tak, jak on.
Lewica stosuje zasadę przejętą od komunistów z PRL-u – bezwzględnego deprecjonowania przeciwników wszelkimi dostępnymi metodami – ośmieszania, mieszania pojęć, imputowania kłamstw, wkładania w usta osób uznanych przez nią za groźne, bo niezależne – słów ani niepowiedzianych, ani nawet nienapisanych – licząc, że nikt nie ma czasu i nie sprawdzi, co naprawdę zostało opublikowane w omawianej kwestii. Presja środowiska jest tak silna, że prawie nikt nie odważa się bronić portalu teatrologia.pl.
Nie chciałam polemizować, ale czym ryzykuję?
Polskość to dla mnie normalność z wyboru, potwierdzonego w trzecim pokoleniu, którego nie wymaże współczucie dla mojej ukochanej ciotecznej babci Niemki z powodu jej repatriacyjnych doświadczeń. Konserwatyzm to wybór ukształtowany u boku męża. Waleczność – to geny i charakter.
Poglądy na teatr zaczerpnęłam od moich mistrzów, u których terminowałam – Magdy Teresy Wójcik, Henryka Boukołowskiego i Elżbiety Osterwianki – a potwierdziłam w mojej praktyce teatralnej.
Może naiwnością pozostaje upatrywanie – za Jamblichem – nadziei we wspólnej (nam adwersarzom) „wiedzy silniejszej od wszelkich podziałów i sądów, zjednoczonej od początku z właściwą sobie przyczyną […], wzajemnie zespolonej z istotową skłonnością duszy do dobra”?
Ale nadzieja wynika również z mojego doświadczenia spotkania z ludźmi, o których w tym felietonie wspominam.
Dlatego zamierzam w kolejnej polemice, (bo nie czas tu i miejsce na to) odpowiedzieć też na poprzednie zarzuty Łukasza Drewniaka wobec mnie. Ciągle liczę, że ma kłopoty ze zrozumieniem, gdyż może nużyć go moje gadulstwo, ale nie, że ma złą wolę…
Czy oddajemy pole bez walki i pozostaje nam, że zacytuję mistrza Jarosława Jakubowskiego – tylko stwierdzenie: „Rzygać się chce. Polski teatr umarł i nie żyje”?
A może lepiej za starszym mistrzem zapytać: ile czasu nam zostało, by dać świadectwo prawdzie?
Odpowiedź jest kwestią smaku.