„Stabat Mater. Harnasie” Karola Szymanowskiego w reż. Roberta Bondary w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Krystian Kajewski w Teatrze dla Wszystkich.
Jedynym znaczącym wyłomem w modelu standardowym było odkrycie, że istnieje ciemna materia. W fizyce czy w metafizyce. W muzyce, zwłaszcza zaś w metamuzyce, którą tworzył Karol Szymanowski – ciągle nienależycie doceniany, jak sądzę – raczej geniusz o potencjale porównywalnym z twórczością jego przyjaciela Witkacego w literaturze czy teatrze. Ciemna materia – tak umownie nazwę ową Tajemnicę – przenika każdy dźwięk muzyki Szymanowskiego. W kompozycjach takich jak Stabat Mater czy Harnasie przenika i wypełnia słuchacza na wskroś, całkowicie go pochłaniając. A w przypadku widowiska opartego na tych utworach – widza, który zapatrzony w tę muzykę przypomina jaskiniowców śledzących cienie na ścianach jaskini.
Fizycy szukają lepszych teorii nie tylko po to, aby wyjaśnić tajemnicę Wszechświata. Podobnie muzycy poszukują Muzyki Sfer, o której pisał już Arystoteles, podążając za Pitagorasem. Metamuzyki, Muzyki metafizycznej. Stabat Mater (trawestacja hymnu religijnego Stabat Mater Dolorosa, „Stała Matka Boleściwa”) to przykład diapazonów tak pojmowanej muzyczności. Szymanowski buduje niemalże kosmiczną muzykę, w której wyczuwalne są: metafizyczny dreszcz, witkacowskie przerażenie dziwnością istnienia, a przede wszystkim tkanina Tajemnicy rozpięta na niewidzialnym arrasie utworzonym z cząstek ciemnej materii. Wydaje się, że z każdym dźwiękiem muzyki moglibyśmy ją przeniknąć – jak duchy, jak kwarki.
Fizycy jak górnicy
To powinno nas dodatkowo motywować do badania ciemnej materii, z której jesteśmy utkani tak samo jak i z tej jasnej – jeno w mniejszym stopniu. Można to porównać do guzików czy cekinów na kostiumach tancerzy. Jeśli ktoś nie jest w stanie w to uwierzyć, wystarczy, że zamknie oczy i da się porwać czystej, ciemnej muzyce.
Fizycy jak górnicy, tancerze jak górale – oczom nie wierzę i nie kłamię wcale. Wszystko w wyobraźni Szymanowskiego jest przecież na wskroś metafizyczne. I bolejąca nad Ciałem Syna Matka. Tak jak Syn bolejący nad Ciałem Matki. Serce przepełnione niewysłowionym bólem Rozłąki. Jak mgliście rysujące się przed Cieniami asfodelowe łąki. Umajone łąki Hadesu. Tartar kłamliwy jak Tartuffe. Cała ta Wielka Karta Swobód Podziemnych. Obszar bez przestrzeni. Zanikająca jak płomień przygaszonej świecy Twarz.
Cząstka ciemnej materii nie czuje sił elektrycznych czy jądrowych – tak jak dusza, która wyleciała z ciała, nie zna już ziemskich trosk. Przyjrzyjmy się – a raczej wsłuchajmy w słowa libretta opracowanego przez Jerzego Mieczysława Rytarda. Znamienna cecha: retardacja. Wszystko toczy się w zwolnionym tempie, muzyka opada wolno, jak całun na martwe ciało, i wyzwolone słowa:
Chrystus niech będzie mi grodem, Chrystus niech będzie mi grobem.
W ten sposób Syn powraca na łono Matki – Macierzy Wszechświata – a Matka skłania się w umyśle Syna – Boga Ojca. Wszystko wypełnia się współistotnością. W Trójcy Jedyny Prawdziwy.
Ale to oczywiście nie jest żadnym argumentem. A przynajmniej nie argumentem teatralnym. Tym jest za to choreografia Roberta Bondary – doskonała, precyzyjna, znacząca, symboliczna wręcz. Układy taneczne, niczym wskazówki zegara, odczytywane mogą być na wielu planach: od kina (Hair Miloša Formana), poprzez aluzje autotematyczne, aż po inne spektakle Bondary, jak choćby równie piękny i przekonujący Orfeusz i Eurydyka.
Ciała tancerzy, trochę jak instrumenty, współgrają w efekcie domina. Falowanie i spadanie – cykliczność metempsychozy, metamorfozy. Martwe ciała, z których ulatują dusze, poruszają się z tą samą żywością, co ciała żywe, w których uwięzione dusze szamoczą się jak ptaki w klatkach.
Robert Bondara – twórca imperium piękna
Robert Bondara, w podwójnej roli choreografa i inscenizatora, łączy te funkcje w nierozerwalną całość – tak jak nierozerwalne są ciała i dusze jego tancerzy. Tworzy inspirującą opowieść o człowieku skazanym na cierpienie, ale pełnym nadziei, że to cierpienie ma wyższy sens. Opowieść o każdym z nas.
Stabat Mater to nie tylko historia Matki i Syna. To historia każdego, kto kocha i kto skazany jest na nieuchronną utratę – ale i na nadzieję ponownego spotkania. To właśnie owo ponowne spotkanie stanowi metafizyczną tajemnicę, której, choć nie możemy przeniknąć, to jednak ją przeczuwamy, odczuwamy. Wystarczy spojrzeć na tancerzy, którzy dwoją się i troją, aby oddać to skomplikowane napięcie emocjonalne.
Scenografia i kostiumy Julii Skrzyneckiej, obok muzyki Szymanowskiego, pełnią rolę pomostu – płynnie łączącego obie części przedstawienia.
To namacalne wręcz poczucie metafizycznej tajemnicy wzmacniają także słowa libretta, wspaniale wyśpiewane przez chór przygotowany przez Henryka Wierzchonia. Stojący po obu stronach sceny śpiewacy, ubrani na czarno, są niemal niewidoczni. Zastygli, nieporuszeni. Ich głosy opowiadają o nadziei, która towarzyszy nam w przejściu między światami. Światami oddzielonymi cienką, nieprzekraczalną dla żywych granicą. Ścianą, za którą rozpościera się nieznane. Ileż w tych słowach poezji, piękna, powagi… Tyle samo strachu, co nadziei. Tyle samo miłości, co niepewności. Lęk oswaja spokój, smutek koi przeczucie radości.
Dziś nie ma już większego znaczenia, co – mniej więcej sto lat temu – zainspirowało Szymanowskiego do stworzenia tych dwóch wybitnych kompozycji. Istotniejsze jest to, jak doskonale się uzupełniają. Stabat Mater – pełne kontemplacyjnej statyki. Harnasie – feeria szalonych dźwięków, hipnotyzująca, kaskaderska kanonada brzmień.
Być może, gdy Państwo czytają te słowa, ta kanonada we mnie jeszcze nie ucichła.
Szymanowski inspirował się ponoć muzyką Strawińskiego i baletem Diagilewa. Doskonałe połączenie, prawda?
Profesor połączył te wszystkie inspiracje. Harnasie to przecież także takie symfoniczne Wesele – relacja z autentycznego wesela Rytardów.
A Wy za laptopy nie chwytacie? Za loopy?
Szymanowski wplótł w Harnasie dziewięć tańców ludowych.
You can really dance too!
Wiele plag naraz
Sytuacja jak w Czterech weselach i pogrzebie. Oto żałoba i rozpacz Matki przeobrażają się w Wesele, w cudaczny korowód symbolicznych postaci.
Notae propriae, notae optime. Minęło kilkadziesiąt lat, niemal stulecie, od premiery Harnasiów i Stabat Mater, ale podstawowe kwestie pozostają niezmienne: miłość i śmierć.
Dlaczego ten zbiór opowieści wciąż fascynuje? Dlaczego nie razi nas góralski strój? Dlaczego nie mamy poczucia, że coś w tym korowodzie trąci myszką? W dużej mierze – dzięki muzyce Szymanowskiego. To ona jest najmocniejszym punktem przedstawienia, spoiwem, które sprawia, że te baletowo-operowe Cztery wesela i pogrzeb nie tylko nie budzą wzruszenia ramion, ale wręcz porywają.
Muzyka jak wiatr, który nadyma płócienne żagle. Jak woda, która drąży korytarze w najtwardszej skale. Muzyka Szymanowskiego sprawia, że tragedia Matki Boleściwej staje się nam bliższa, że czujemy jej ból intensywniej. Sprawia, że odnajdujemy się wśród górali, w murowanej piwnicy, że czujemy się jak goście zaproszeni na swojskie wesele. Że odnajdujemy wspólnotę.
Z drugim człowiekiem.
Z naszym bliźnim.
W STRONĘ CISZY
Opowieść o zmierzchu (Stabat Mater) przemienia się w brawurową Opowieść o człowieku. Świadomość śmierci współistnieje tu z przeczuciem nieśmiertelności.
Muzyka – bliska ideałowi Muzyki Sfer – kreśli tę historię bez słów, bo słowa nie uniosą wszystkiego, co myśli głowa. Potrzebują jeszcze głosu duszy. A dusza, zbolała, umieszczona w ciele, przemawia przez balet.
I tak oto – w myśl odwiecznej zasady, i do tańca, i do różańca – Szymanowski łączy wodę z ogniem. Sacrum z profanum. Ludzkie z arcyludzkim.
Arcydzieło.
Muzyczne.
Metafizyczne.