Nienawiść do PiS zaślepia sporą część polskich artystów nie od dziś. Nigdy jednak nie było to tak widoczne jak podczas sporu o działania Funduszu Wsparcia Kultury - pisze Piotr Gociek w tygodniku "Do Rzeczy".
Za złe uczynki zostaniemy ukarani po śmierci, karanie za uczynki dobre rozpoczyna się od razu - chyba tylko taką maksymą można wytłumaczyć burzę, jaka wybuchła w ostatnich tygodniach wokół Funduszu Wsparcia Kultury. Festiwalu hipokryzji, głupoty i złej woli nie wytłumaczy jednak żadna maksyma, trzeba się więc nad sprawą pochylić.
Pandemia koronawirusa łupnęła w sektor kultury potężnie, symbolem kryzysu stał się solowy występ śpiewaka Andrei Bocellego w pustej mediolańskiej katedrze. Był 12 kwietnia, Niedziela Wielkanocna, a Europa zmagała się właśnie z pierwszą falą pandemii. Odwołane koncerty i festiwale, zamknięte filharmonie, teatry i kina, zamknięte księgarnie i sklepy muzyczne. Bocelli zrobił, co mógł - swoim koncertem dodał wszystkim otuchy, tchnął nadzieję w dniu Zmartwychwstania Pańskiego. Wielu artystów na miarę swoich możliwości czyniło podobnie - dla fanów, dla sąsiadów i dla siebie (żeby w zamknięciu nie zwariować). Koncertowali więc czy konferowali w mediach społecznościowych, na balkonach. Ale jako że kultura to także biznes, wiadomo było, że wszystko to działania symboliczne, a nie rozwiązanie problemu. A problem zamyka się w zdaniu, które kiedyś uczynił słynnym pewien zrujnowany przez nawałnice hodowca papryki, mówiąc do ówczesnego premiera Tuska: „Jak żyć, panie premierze?”.