„Opowieść zimowa” na podstawie dramatu Williama Shakespeare'a w reż. Pameli Leończyk w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
Na plakacie kostka lodu. W niej serce. Od spodu, jakby zaczął się proces topnienia, sugerując, że unieruchomiony narząd zbliża się ku uwolnieniu. Czy się uwolni i co właściwie to uwolnienie miałoby oznaczać? “Opowieść zimowa” w reżyserii Pameli Leończyk nie daje jednoznacznych odpowiedzi, ale podsuwa myśl, że może już same pytania pozwalają zrobić krok do przodu.
Szekspir u psychiatry
Przeniesienie bohaterów sztuki Szekspira na kozetkę terapeuty brzmi trochę jak szaleństwo. W tym szaleństwie, jak się okazuje, jest jednak metoda, a ten ciekawy eksperyment zrealizowały Pamela Leończyk (reżyseria), Daria Sobik (adaptacja i dramaturgia) i zespół aktorski Teatru Powszechnego w Warszawie. Na scenie dochodzi do pomieszania kontekstów, które z pozoru powinny zgrzytać. A nie zgrzytają. W tej wersji “Opowieści zimowej” czuć ducha angielskiego dramaturga, a jednocześnie jest w niej dużo świeżego spojrzenia.
Historia króla Sycylii Leontesa (Grzegorz Artman) i jego żony Hermiony (Karolina Adamczyk) zaczyna się w gabinecie “lekarki dusz” (Aleksandra Bożek) i jej asystenta (Oskar Stoczyński) – ten ostatni duet ma na sobie transparentne koszulki, co podsuwa skojarzenia z przejrzystością i czystością intencji. Te jednak na koniec każdy musi ocenić sam. Spotkanie upływa pod znakiem napięcia, ale już na wstępie daje się wyczuć komediowy sznyt. Leontes jest wycofany emocjonalnie, a jednocześnie próbuje stwarzać pozory pewnego siebie i kontrolującego sytuację. Hermiona przypomina zastraszoną i bezsilną ofiarę. Twarz zakrywa okularami, do piersi tuli niemowlę.
Obserwujemy dwie strategie. Leontes Grzegorza Artmana jest przejaskrawiony, wręcz błazeński. Raz ostentacyjnie nie chce wejść w terapeutyczną konwencję, to znowu macha rękami, teatralnie pada na podłogę w emocjonalnych spazmach, siebie stawia w pozycji ofiary. Hermiona Karoliny Adamczyk wydaje się powściągliwa, stłamszona, zagłuszona przez męża, ale trudno nie odnieść wrażenia, że to też trochę poza i maska. Gdy jej mąż leży zapłakany w pozycji embrionalnej i wyciąga ręce po chusteczki, ona przed kamerą ujawnia swoją kobiecość w koronkowej bieliźnie i zastanawia się, czy to zdrada, gdy człowiek nie czuje winy.
Ostatecznie obie postawy sugerują brak autentyczności i szczerości. Może dlatego po sześciu terapiach para nadal jest w miejscu, w którym jest, a “lekarka dusz” sięga po coraz bardziej zaawansowane narzędzia (konfrontacje, retrospekcje, makietę, kamery).
Kultura terapii – kultura ja
Sprawa jest poważna. Chodzi o zazdrość i zdradę (podejrzenie zdrady?), czyli wydarzenie, które stawia relację pod znakiem zapytania. Zdaje się jednak, że kłopoty małżeńskie są zaledwie pretekstem do poruszenia kolejnych tematów – nie tylko kultury terapii, ale i chorobliwego kultu jednostki. Nie bez powodu językiem Leontesa jest “ja” – jego ból, jego perspektywa, jego przeżycia. Nawet w obliczu śmierci/zniknięcia żony, mówi “chodźmy teraz do moich smutków”. Trudno wyobrazić sobie, by osoba patologicznie skoncentrowana na sobie mogła być partnerem w terapii. Przecież to jej wola i jej potrzeba stoi w centrum wszechświata, nie ma tu przestrzeni na komunikację. Hermiona również jest “zainfekowana” takim podejściem, ale o tym przekonamy się w drugiej części, po krótkiej przerwie, gdy na scenę w uroczej tiulowej sukience (takiej samej, w jakiej wcześniej było niemowlę) wkroczy Perdita (doskonała Anna Ilczuk) – porzucona córka (a może tylko figura córki, narzędzie terapeutyczne, by z Leontesa i Hermiony wyciągnąć w końcu coś autentycznego?). To właśnie młoda dziewczyna zwraca uwagę na problem parentyfikacji (“nie jestem twoją matką, nie będę zajmować się twoim bólem”) i narcyzmu (“nie będę twoim przedłużeniem”). Wprost mówi, że matka zniszczyła jej życie. Być może nie chodzi jedynie o sam fakt porzucenia, ale również etap konfrontacji z tym, jakim człowiekiem jest matka.
“Opowieść zimowa” Pameli Leończyk – spektakl o skomplikowanych relacjach
Postać Perdity pozwala uwypuklić sytuację, która nie wydarza się tylko w książkach, a wręcz przeciwnie – staje się znakiem naszych czasów. To niedojrzałość, również w rolach matki i ojca, wspomniany egocentryzm, zachowania narcystyczne. To kultura “najważniejszego ja”. “Ja” – jako nieomylnego kompasu. W tej części spektaklu w bolesnym monologu mówi o tym porzucone dziecko. Dziecko, któremu coś odebrano, a tej straty nie da się wycenić. Odpowiedzią jej równie poruszający monolog ojca, który musi nauczyć się żyć z konsekwencjami swoich decyzji. Jest też wybuch asystenta, który na pewnym etapie procesu naprawczego wykrzykuje, że metody lekarki bardziej ranią niż miecz. Pacjentom mówi: “Jesteście po to, by jej pychę karmić”. Czyżby choroba “ja” nie omijała nikogo?
“Opowieść zimowa” w wersji Pameli Leończyk to wielopoziomowa i ciekawie zainscenizowana historia. Zaczyna się w ciasnym gabinecie, by ostatecznie – wizualnie za pomocą przesuwnych ścian – rozlać się na różne konteksty. Chwyta tematy trudne, ale jednocześnie nie wyklucza farsy, żartu, przerysowania. Taki zabieg pozwala złapać dystans, który zdaje się niezbędny, by również w sobie zbalansować to, co zobaczyliśmy, bo spektakl w Powszechnym wcale nie jest krytyką terapii jako takiej. Udało się twórczyniom wejść głębiej i warto z nimi wedrzeć się w te zakamarki, by pogdybać czy raz zamrożone serce jest w stanie uwolnić się z lodowego uścisku.