EN

23.01.2023, 15:01 Wersja do druku

Książę Niezłomny

„Książę Niezłomny” Juliusza Słowackiego z Calderona de la Barca w reż. Małgorzaty Warsickiej w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na stronie Teatralna Kicia.

fot. Magda Hueckel / mat. teatru

Niezbyt często widuje się w teatrze spektakle na podstawie „Księcia Niezłomnego” Calderóna de la Barki, może to kwestia tego, że tekst mocno odstaje od współczesnego pojmowania świata (szok, przecież został napisany tylko 390 lat temu, jak to możliwe że może być ciut nieaktualny?!) albo może też tego, że sama historia młodego Don Fernanda nie należy do topowych osiągnięć ludzkości w kategorii historii angażujących, z porywającymi zwrotami akcji i feerią niesamowitych przygód. Niemniej jednak, duet w osobach Małgorzaty Warsickiej (odpowiedzialnej za reżyserię) i Jarosława Murawskiego (dramaturgia i scenariusz) serwuje niesamowity spektakl frapujący na poziomie interpretacji leciwego już przecież dramatu, ale też fantastyczny na poziomie sensorycznym – jesteśmy totalnie wciągnięci scenografią, muzyką i całym udźwiękowieniem, które jest na naprawdę wysokim poziomie. Ciekawe jest to, że wchodząc na salę, pierwsze co czujemy to ciężki zapach kadzidła, który automatycznie przywodzi nam na myśl europocentryczne wyobrażenie orientu. Kolory i sposób, w jaki  operuje się nimi na scenie, od razu wyciągnęły z mojej głowy skojarzenie, że tak wyglądałby film, który byłby dzieckiem „Blade Runnera 2049” i „Kwiatu tysiąca i jednej nocy” Passoliniego. Spektakl przechodzi od ognistych, intensywnych kolorów do wręcz monochromatycznych zimnych płaskich barw, od naturalnego światła słonecznego do migotliwych, ostrych cięć kolorystycznych.

Mógłbym wpatrywać się w samą warstwę wizualną tego majstersztyku aż do oślepnięcia, w warstwę muzyczną wsłuchiwać się do ogłuchnięcia. Dawno nie widziałem teatru, który tworzyłby z elementów już znanych i niekoniecznie innowacyjnych w swoim medium tak intensywne widowisko.

Na dodatkowy uśmiech prezesa zasługuje dość abstrakcyjna scenografia Katarzyny Borkowskiej. Idealnie dopełnia klimatu spektaklu i tworzy tak harmonijną przestrzeń, która daje się modyfikować w kolejne, nowe plenery, że jest to aż zaskakujące dla mnie; często właśnie scenografia może być kulą u nogi dla aktorów, ale nie tutaj. Tutaj daje idealną przestrzeń do działania. Pani Katarzyna jest również odpowiedzialna za wcześniej już wspominaną reżyserię świateł, które robią robotę i dodają, lepką wręcz, aurę niesamowitości. Chciałbym, żeby Borkowska wyreżyserowała mi światło w dużym pokoju, bo już nie daję rady z jedną żarówką pod sufitem.

Ciekawym elementem – poza wizualną stroną – jest też ścieżka, jaką obrali twórcy w swojej interpretacji tego dramatu; stworzyli porażający manifest antywojenny, oryginalny tekst Calderóna de la Barki wsparli fragmentami tekstów z okresu romantyzmu oraz fragmentami własnego autorstwa i uderza to ze zdwojoną siłą. Mocno wchodzi w pamięć monolog Don Henryka, w którym krytykuje ślepe oddanie Abrahama Bogu, gdy ten prosi go o złożenie swojego syna w ofierze. Czułem podskórnie, że nie odnosi się to jedynie do ślepego oddania religii, ale też mocniej: oddaniu się rozkazowi walki za ojczyznę na wojnie, bez zakwestionowania sensowności rozlewu krwi. Co by było, gdyby Abraham nie dał się podpuścić Bogu, skoro od początku istotna była nie ta ofiara, ale sama próba? Co by było, gdyby na żądanie polityków nikt nie stawił się na wojnę? Może chodzi po prostu o to, żeby w końcu nie być niezłomnym w imię czegoś, a jedynie w imię samego siebie i swojego samego życia; bez potrzeby udowadniania komukolwiek jak bardzo jest się wpasowanym w oczekiwaną moralność. Moralność, która zupełnie nie pasuje do obecnych czasów.

Kolejnym mocnym momentem spektaklu jest monolog Alfonsa nad martwym ciałem Don Fernanda; w roli Alfonsa hipnotyzująca Anna Polony, którą fantastycznie jest widzieć na scenie w tak przejmującej roli, w tak dobrym spektaklu (jej powrót do Starego w spektaklu „Savannah Bay” był mocno rozczarowujący). Tutaj widzimy ją w roli, z kamienna twarzą, chociaż słychać w głosie jak wewnętrznie jest rozdarta i jak bardzo nie może pogodzić się ze stratą swojego bratanka. Wchodzi tutaj wręcz w postać na poły matczyną, wypowiada znamienne słowa: że póki są na świecie matki, które straciły synów w wojnie to świat nie jest we właściwym miejscu (to oczywiście moja autorska parafraza długiego monologu, ponieważ nie jestem stenotypistą i nie zapamiętuję aż tak dosłownie tak długich partii tekstu). Jak zwykle mam wrażenie, że to dosyć proste stwierdzenie, ale chyba mnie po prostu takie oczywistości dotykają, zwłaszcza, że na świecie dzieją się rzeczy, o których my tylko wygodnie oglądamy spektakl.

Mam nadzieję, że ten tytuł będzie wisiał na afiszu przez dłuższy czas, bo chętnie zobaczę go jeszcze raz albo siedem razy. Wymagający tekstowo, porywający wizualnie i szarpiący w środku za serduszko. Nie jest to inscenizacyjna rewolucja, ale naprawdę solidny kawał teatru, który nie pozostawia obojętnym.

Źródło:

at.tumblr.com/teatralna-kicia
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia