„Ksiądz Marek" Juliusza Słowackiego w reż. Jacka Bunscha w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Kamil Bujny w portalu Teatrologia.info.
Choć w materiałach promocyjnych publikowanych przez Teatr Polski we Wrocławiu można przeczytać, że twórcy w Księdzu Marku starają się przedstawiać losy tytułowego bohatera bez patosu i ze współczesnej perspektywy, to, oglądając widowisko wyreżyserowane przez Jacka Bunscha, trudno nie odnieść wrażenia, że efekt jest zgoła odwrotny.
Juliusz Słowacki napisał Księdza Marka w 1843 roku i jest to jeden z tzw. mistycznych dramatów poety. Utwór opowiada o prawdziwych zdarzeniach – konfederacji barskiej i postaci księdza-proroka Marka Jandołowicza. Autor Kordiana bardziej niż na literackiej rekonstrukcji historii skupił się się na uczynieniu z tytułowego bohatera symbolu oporu i walki o niepodległość. Akcja przedstawienia, zgodnie z przebiegiem dramatu, rozpoczyna się w przededniu upadku Baru, gdy Regimentarz (Edwin Petrykat) i Marszałek (Marian Czerski), przekonani o niechybnej porażce, decydują się opuścić oblężone miasto. Ksiądz Marek (Maciej Tomaszewski), licząc na boską pomoc, zostaje na miejscu i skupia wokół siebie bohaterów o różnych poglądach i nastawieniu – w tym Judytę (Magdalena Różańska), córkę Rabina (Krzysztof Kuliński), przechodzącą wskutek tragicznych zdarzeń bodaj najbardziej spektakularną przemianę.
Reżyserowi podczas prac nad inscenizacją dramatu zależało najbardziej na tym, by spektakl jawił się widzowi jako aktualny i przystępny w odbiorze. Pewnie z tego właśnie powodu dużo wysiłku – zarówno na poziomie scenografii, jak i kreowania postaci – włożono w uwspółcześnianie dzieła Słowackiego. Bunschowi zabrakło jednak konsekwencji, by udało się to w pełni zrobić. Samo umieszczenie w przestrzeni działań aktorskich kilku współczesnych elementów (mam na myśli między innymi nadpalony i pozbawiony szyb samochód osobowy oraz beczki po benzynie) bądź wyświetlanie nagrań ze zbombardowanego miasta nie sprawia, że romantyczny tekst będzie przez widza postrzegany jako aktualny (na zasadzie dosłownego komentarza do bieżących wydarzeń). Zwłaszcza jeśli sposób jego interpretacji nie wykracza poza znane dotychczas, literalne odczytania, a aktorzy, tak jak ma to miejsce w Księdzu Marku, będą grać przewidywalnie jak zwykle w romantycznym repertuarze – patetycznie i z szerokim gestem. Wrocławska inscenizacja, choć próbuje nawiązywać do toczących się dziś w Europie i na świecie wojen (wskazują na to choćby wyświetlane niemal przez cały czas z obu stron sceny nagrania pokazujące skutki rosyjskiej agresji na Ukrainę), pozostaje artystyczną wypowiedzią zawieszoną w czasie, a przez to – mało angażującą. W widowisku nie są stawiane żadne tezy, nie widać również prób uchwycenia zachodzących dziś w społeczeństwie procesów w filozoficzny lub historyczny sposób. Dostrzec można za to wyraźne reżyserskie niekonsekwencje: niektóre postaci są na przykład prowadzone bardzo współcześnie i mają niehistoryczne mundury, tak jak konfederata Kosakowski (Ernest Nita) albo Rosjanie Bojwiła (Maciej Gisman) czy Kreczetnikow (Michał Białecki), inne zaś wydają się wyjęte z poprzednich stuleci i wizualnie pasują do realiów opisanych przez Słowackiego (uwagę pod tym względem zwraca przede wszystkim wcielający się w rolę Marszałka Marian Czerski czy grający Braneckiego Marcin Rogoziński). Domyślam się, że chodziło o to, by bohaterowie nie reprezentowali konkretnie żadnej z epok i by jawili się jako swoiści everymani, tak, by odbiorca odnosił wrażenie, że prezentowana w Teatrze Polskim historia jest uniwersalna i ahistoryczna, jednak ostatecznie nie uzyskano takiego rezultatu; wydaje się za to, że Ksiądz Marek to spektakl kilku prędkości, w którym poszczególne elementy świata przedstawionego nie składają się na jedną spójną całość.
Twórcom zależało przede wszystkim na tym, by w przedstawieniu oddać realia oblężonego miasta – nie „zatrzymujemy” się w związku z tym dłużej przy żadnym z bohaterów, nie obserwujemy zachodzących w nich procesów, nie mamy nawet wrażenia, że jest tu – pomimo jego obecności w tytule – główny bohater (postrzegamy go zaledwie jako jedną z postaci, która w ferworze walk pojawia się i znika). Aktorzy wbiegają na scenę i z niej zbiegają, próbując w ten sposób ukazać dramatyzm i tempo wojny – dzieje się tu dużo, wszystkie wątki dramatu nakładają się na siebie; akcja widowiska rozgrywa się w związku z tym raz w przestrzeni zniszczonego miasta (fantastycznie podkreśla to przygotowana przez Roberta Rumasa scenografia, na którą składają się między innymi dwie podłużne sterty gruzu), innym razem w namiocie dowódców (na podłodze rozścielany jest wówczas dywan, a nad nim, pod sufitem – powieszony zostaje okrągły stelaż, do którego przymocowane są cztery prostokątne materiałowe płachty), lecz ważniejsza od samego miejsca okazuje się jego ciągła zmiana, traktowana jako jedyna stała wojennej rzeczywistości.
Największym mankamentem realizacji Bunscha wydaje się mało przekonujące uwspółcześnienie wymowy dramatu Słowackiego – oglądając wrocławski spektakl, odniosłem wrażenie, że sprowadza się ono wyłącznie do poziomu wizualnego (kostiumów i wyświetlanych nagrań filmowych). Aktorzy nie są w stanie przekonać odbiorców do swoich postaci, choć wcielają się przecież w bardzo wyraziste osobowości. Wyjątek stanowi rola Judyty. Różańska jest najjaśniejszym punktem tego przedstawienia – jej bohaterka za każdym razem, gdy pojawia się na scenie, przykuwa uwagę widza. Udaje się jej osiągnąć to, czego brakuje na przykład grze pojawiającego się na deskach Teatru Polskiego gościnnie Macieja Tomaszewskiego – czyli nadać swojej postaci jakąś nieoczywistość, wpisać ją w tylko sobie znaną tajemnicę. Judyta – zwłaszcza w swoim długim monologu, w którym wyznaje, że nie ma dla niej i jej ojca żadnych nadziei, bo „my Żydzi, nas nigdy słońce nie widzi” – jako jedyna wydaje się do tego stopnia silna, że może przeciwstawić się wojnie i sile mężczyzn (reprezentowanych tu przede wszystkim przez bardzo porywczego, bezwzględnego Kosakowskiego). Jej charakterystyczne żydowskie „nu” (obecne także w tekście dramatu), często wypowiadane na początku zdania, sprawia, że jako bohaterka ma nie tylko własną, mniej lub bardziej odsłanianą oglądającemu, historię, która wpływa na bieg zdarzeń, lecz także język. Tego wszystkiego brakuje tytułowemu księdzu Markowi, który w realizacji Bunscha nie jest ani szaleńcem, ani mężem stanu, ani mistykiem; właściwie trudno powiedzieć co to za postać, jakie ma cechy – Tomaszewski robi, co może, by osiągnąć dla swojej roli jakąś odrębność, ale odnoszę wrażenie, że reżyser, próbując z kapłana uczynić ponadczasowy symbol oporu, narzucił aktorowi zbyt duże wyzwanie. Nie mam na myśli bynajmniej kwestii warsztatowych Tomaszewskiego (co do nich nie powinniśmy mieć żadnych wątpliwości), lecz cały kontekst historyczno-społeczny dotyczący jego bohatera. Ksiądz Marek, wpisany w tę konkretną przestrzeń – niby osiemnastowieczną (kostiumy, dywany, szable, namiot dowódców itd.), lecz przy tym bardzo współczesną (znajdujący się na scenie samochód, wyświetlane filmy z Ukrainy, dzisiejsze kombinezony wojskowe itd.) – pozostaje niewiele znaczący, przerysowany i zagubiony.
Wrocławski spektakl wydaje mi się przez to chybiony, niezbyt ciekawy: nie znajduję w nim niczego, co pozwoliłoby mi w jakiś nowy sposób spojrzeć zarówno na samo dzieło Słowackiego, jak i na wojnę jako taką. Namysł nad przeszłością, budowaną na niej przyszłością, poświęceniem czy okrucieństwem nie wykracza w tym przypadku poza literalne odczytanie tekstu, a próba jego uwspółcześniania przy jednoczesnej wierności wyobraźni wieszcza zupełnie neutralizuje przekaz widowiska. Szkoda, że Bunsch nie wyeksponował bardziej postaci Judyty, która w wykonaniu Różańskiej mogłaby nadać przedstawieniu wiele nieoczywistych znaczeń (zwłaszcza że uruchamia różne kulturowe skojarzenia; ma w sobie coś i z femme fatale, i Nemezis, greckiej bogini zemsty).