„Albert Herring" Benjamina Brittena w reż. Karoliny Sofulak w Teatrze Wielkim im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Ten kompozytor przeżywa szczególny powrót do jego twórczości w naszym kraju. Mowa o Brytyjczyku – Benjaminie Brittenie. Dla mnie jest również postacią szczególną, choćby przez wspólne imię. Ostatnimi czasy Polska Opera Królewska zaprezentowała, z sukcesem, dwie jego kompozycje – The Rape of Lucretia oraz The Turn of The Screw. Już w czerwcu kolejne spotkanie, z jego twórczością, tym razem w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej Peter Grimes w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Siłą jego oper, jest z jednej strony metaforyczność, ale również umiejętność ukazania realistycznego obrazu wspartego genialnymi dźwiękami. Bo właśnie w muzyce ukryte jest drugie dno utworów scenicznych. Owa narracja nie jest tylko tłem, ale duszą bohaterów, wnętrzem myśli i emocjonalnych wzniesień. Do owego grona, w zeszłym sezonie, dołączył Teatr Wielki w Poznaniu. Borykający się z trudnościami lokalowymi, w związku z remontem przestrzeni w gmachu pod Pegazem, poszukując adekwatnego utworu do ukazania publiczności, ale w przestrzeni adaptowanej do operowej produkcji, padło na Brittenowskiego Alberta Herringa. Ta opera kameralna, która pojawiła się pierwszy raz na deskach scenicznych w 1947 roku, jeżeli odczytać ją tak jak ma to miejsce w stolicy Wielkopolski, musiała być nie lada sensacją w ówczesnym świecie. I dziś pozostawia wiele znaków zapytania. Bo właśnie dwuznaczność, nieoczywistość to najważniejsze wyróżniki dzieła. Libretto Erica Croziera jest pełne niedomówień. Niby w powierzchownej narracji jest wszystko jasne i oczywiste, nawet można powiedzieć banalnie proste. Jednak gdy dodamy dźwięki Brittena, muzyczne kolaże, które pozostawiają wolną rękę interpretacyjną, to fantazja nie zna ograniczeń i kształtuje własny, indywidualny obraz tytułowego bohatera. Wpisanie historii do małego, purytańskiego miasta, gdzie prym wiedzie Lady Billows, będąca maszyną parową społecznego zaangażowania, ma swój sens ukazania mikrospołeczności niegotowej na wyzwania nadciągającej współczesności. Żyjący ukrytymi pragnieniami, seksualnymi perwersjami, funkcjonują jak sztuczne czarno-białe lalki. Jest to, co odkryte, a także druga prawda – skrywana, tajemna, nieznana.
Albert Herring to podporządkowany matce młodzieniec. Odmieniec stroniący od dziewcząt, dobrodziejstw alkoholu i innych używek. Zbiegiem okoliczności zostaje wybrany „Królem Maja”, bowiem elita miasta nie była w stanie wskazać godnej panny do miana „Królowej”. Już zmiana płci nagrodzonej/nagrodzonego jest niebywałym postępem i można powiedzieć eksperymentem. Laureat otrzymuje bowiem dwadzieścia pięć funtów, istną fortunę, ale również staje się wzorem cnót dla całego miasta. Celebra jest ośmieszająca dla laureata. To upodlenie, przebranie niby w strój białego łabędzia, stworzenie z bohatera dziwadła z obwoźnego cyrku, staje się przełomem. Nie tylko to. Nazwisko staje się przekleństwem – „śledź” jest wszędzie, jako kpina, wyszydzenie, poniżenie. Niczym w szkolnej ławce, tak w spektaklu znak ryby jest jasną aluzją wobec Alberta. To szybkie dorastanie, również za sprawą przyjaciela Sida, który dolewa krople alkoholu i motywuje kumpla do działania, który niespodziewanie nocą opuszcza miasto. Po długiej nocy i dniu powraca. Odmieniony. Inny. Można powiedzieć, że poznał świat, zrozumiał jego prawidła. Ale wszystko wydaje się jasne, że odwiedził londyńskie Soho. Jego „coming out”, pogodzenie się z własną seksualnością, jest dobrodziejstwem i zbawieniem dla dalszej koegzystencji. Przemiana jednostki, może zmienić miasto, które śpiąc w letargu przeszłości, gubi się w teraźniejszości. Bowiem zewnętrzne pozory świętości stoją w opozycji do realnych, skrywanych marzeń i pragnień. Karolina Sofulak zrealizowała spektakl z tezą. Wycisnęła z opery Brittena wszystko, co kryje się pod powierzchownością libretta, opowieści. Wyczytała, jak sama wspomina w programie, wszystko to, co jest w warstwie muzycznej. Niektóre elementy sama doszlifowała, aby skonstruować ciekawą opowieść o „wychodzeniu z szafy”. W homofobicznym polskim świecie, ta operowa podróż jest lekcją obowiązkową. Bowiem obraz małego miasteczka, który mieni się błyskotkami, kolorowym jarmarkiem, jest bliski naszej rzeczywistości. W nim jest ten niewinny, dobry, nieskazitelny – tylko jak sobie poradzić, że jest inny i nie pasuje do naszego heteronormatywnego wzorca? Jak zrozumieć, że odmieniec też jest w porządku i może być częścią wspólnoty?
Aula Artis, w której w Poznaniu prezentowane są spektakle, posiada ograniczone możliwości techniczne. Dlatego reżyserka musiała skonstruować jedną, niezmienną przestrzeń, dla ukazania kilku wątków opowieści. Na dodatek należało jeszcze zmieścić kilkunastoosobową orkiestrę. I wizualnie mamy świetną kompozycję. To zasługa scenografki Doroty Karolczak, która wykreowała zjawiskową przestrzeń. Kostiumy czarno-białe jak z queerowej imprezy, przerysowane i przegięte, są rozpoznawalną kreską skostniałego, trupiego miasta. Dekoracje to jeden duży bilbord, z ekranem na projekcje, który staje się również sklepem Herringów. I oczywiście fotel z wielkim powyżej napisem – „Król Maj”. Proste, ale jakby wzięte z modnego klubu. Pod powłoką szarości, kryje się wyuzdanie. Klipy reklamowe są tak skonstruowane, że niby chwalą wartości cnoty, ale jednocześnie nawołują do grzechu. Świetna to praca. Pomysłowa, zabawna i dająca do myślenia. Orkiestra kameralna została również odpowiednio ubrana, a jej usadzenie zbliża do bandu z dobrego klubu swingowego. Jest jasnym, że świat przedstawiony nie jest jednowymiarowy, podskórne życie ma swój rytm, a Albert Herring jest pierwszym, który zrywa z byciem pod pierzyną i w ukryciu. Woła o wolność i spełnienie.
Na szczególne wyróżnienie zasługuje cały zespół wykonawców. To wyrównany ansambl zarówno wokalnie jak i aktorsko. Gosha Kowalinska (Lady Billows) niepodzielnie rządzi miastem, choć sama uzurpuje sobie to prawo. To ona pociąga za wszelkie sznurki intryg i pokoju. Jest doskonała w swoich władczych pozach, a głosowo nie można jej nic zarzucić. Drugim wyróżniającym się bohaterem jest Albert Herring w wykonaniu Bartosza Gorzkowskiego. Jego początkowa nieśmiałość, zawstydzenie, poznawanie i rozumienie siebie zostało dobrze zinterpretowane. Dykcja oraz wokalne możliwości wróżą możliwą piękną karierę. Orkiestra pod kierunkiem Jerzego Wołosiuka gra poprawnie, ale nie wychodzi dalej niż te granice. Największą wartością wieczoru jest inscenizacja, a reżyserka postawiła niezliczoną masę zadań dramatycznych przed wokalistami, z których wywiązali się wzorowo. Dzięki temu otrzymujemy widowisko dojrzałe, przemyślane i logiczne.
Spektakl w Poznaniu ukazał, że z operą jest jak z pomarańczą. Trzeba mocno cisnąć, aby najlepsze skosztować. Karolina Sofulak przeczytała Brittewnowską operę z wielkim zrozumieniem. To, co ukryte wydobyła na zewnątrz. Zdjęła z naszych oczu opaski, kierując muzyczny spektakl na nowe tory interpretacji. Albert Herring jako bohater poznał siebie, przeżył owej tajemnej nocy może więcej niż przez całe życie. Ale zbudował siebie – człowieka: godność, szacunek i miłość.