"Cosi fan tutte" Wolfganga Amadeusza Mozarta w reż. Jerzego Stuhra w Operze Krakowskiej oraz "La Rondine" Giacomo Pucciniego w reż. Bruno Berger-Gorskiego w Operze Śląskiej w Bytomiu. Pisze Sławomir Pietras w Tygodniku Angora.
Z polskiego festiwalu „Cosi fan tutte” w TVP Kultura z przedstawień we Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie, Bydgoszczy i Krakowie wybrałem ten krakowski, wyreżyserowany przez Jerzego Stuhra. Po „Don Pasquale” i „Cyruliku sewilskim” również tym razem się nie zawiodłem. Oglądałem piąte z kolei przedstawienie w popremierowej już obsadzie, a więc solistów, których ominęły pierwszoplanowe splendory. Wymienię wszystkich, bo podobali się nie tylko mnie, ale również codziennej publiczności. Iwona Socha (perfekcyjna Fiordiligi), Agnieszka Cząstka (doskonała Dorabella), Zuzanna Caban (urocza Despina), Jarosław Bielecki (obiecujący Ferrando), Michał Kutnik (interesujący Guglielmo) i Sebastian Marszałowicz (dobrze brzmiący Don Alfonso).
Wartość tego spektaklu to przede wszystkim reżyseria: profesjonalna, ukryta za świetnie nakreślonymi sylwetkami protagonistów, teatralnie logiczna, zabawna, słowem - mistrzowska, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Obecność przy pulpicie dyrygenckim Tomasza Tokarczyka gwarantowała muzyczną stylowość, proporcje brzmieniowe i piękno genialnej mozartowskiej partytury. Nieobecny był tylko dyr. Bogusław Nowak, który zamiast odebrać moje gratulacje za kolejny udany spektakl we wzorowo prowadzonym przez siebie Teatrze, udał się na uroczysty ingres Krzysztofa Materny do krakowskiej „Bagateli" (Krzysztofie, dołączam się z życzeniami przyszłych sukcesów!).
Następne peregrynacje zaprowadziły mnie - i to dwukrotnie - do Opery Śląskiej, aby obejrzeć rzadko grywaną operę Giacomo Pucciniego „La Rondine” (Jaskółka). Przed wielu laty, zaproszony przez samego Placida Dominga, obejrzałem ten spektakl w New York City Center, wyreżyserowany przez jego żonę Martę, z którą omawiałem wówczas produkcję „Giocondy” dla Warszawy, do której zresztą nie doszło. Ledwie wysiedziałem na tej „Jaskółce”, niewiele rozumiejąc z zawiłości libretta, poza tym czując się zobowiązany do chwalenia wszystkiego wobec słynnego męża reżyserki, który siedział obok.
Co innego w Bytomiu. Dobrze jest, kiedy dyrygent poza wrodzoną muzykalnością, temperamentem, wrażliwością na dźwięki i precyzją rytmiczną posiada długie kończyny górne, sugestywne spojrzenie, słuszny wzrost i - co uwielbiają zwłaszcza melomanki - tzw. urok osobisty. Wszystkim tym dysponuje Jaroslav Shemet, polsko-ukraiński, jak go określają, zaledwie 25-letni absolwent Akademii Muzycznej w Poznaniu. Pozostając jej wykładowcą, jest również głównym dyrygentem Filharmonii Narodowej we Lwowie, Coloratura Opera Lab i Coloratura Opera Fest (co to takiego?), pierwszym gościnnym dyrygentem Neue Philharmonie w Hamburgu, kierownikiem artystycznym Filharmonii Śląskiej w Katowicach, wykonawcą wielu koncertów z polskimi i zagranicznymi orkiestrami, a ostatnio kierownikiem muzycznym tejże La Rondine w Bytomiu. Obawiam się, że to jeszcze nie wszystko... Chciałoby się westchnąć, wspominając karierę Herberta von Karajana. Bowiem nawet On nie trzymał jednocześnie tylu srok za ogon. No, ale może nasz polsko-ukraiński pieszczoch Jarosław Szemet (bo tak na afiszu powinno brzmieć jego nazwisko, a nie jak napisał to ukraiński urzędnik w paszporcie) da sobie z tym wszystkim radę.
„La Rondine” poprowadził wybornie, pokazując, co potrafi orkiestra Opery Śląskiej i jej czołowi soliści. W obu oglądanych przeze mnie spektaklach rolę Magdy śpiewała Iwona Sobótka na poziomie światowym, co się tyczy również urody i aktorstwa. Ruggerem był Andrzej Lampert, wokalnie wspaniały, scenicznie ujmujący, a po Bogdanie Paprockim i Wiesławie Ochmanie będący jedynym tenorem w całej historii Opery Śląskiej, o którego melomani przychodzący na przedstawienie pytają, upewniając się u bileterów, czy na pewno dziś występuje.
Rolę Pruniera powierzono na zmianę dwóm młodym tenorom, Albertowi Memeti i Tomaszowi Traczowi. Jeden lepszy od drugiego wokalnie, aktorsko i aparycyjnie, choć obaj raczej miernego wzrostu, ale za to pełni potrzebnej w tej roli młodzieńczości. O wykonawcach partii Rambaldo, Adamie Woźniaku i Zbigniewie Wunschu, można powiedzieć, że dobrze zaprezentowali się zarówno wokalnie, jak i aktorsko. Podobały się również wykonawczynie partii Lisetty - Ewa Szybilska i Marta Huptas, oraz odtwórcy pozostałych kilkunastu mniejszych ról solistycznych.
Dlaczego obejrzałem „La Rondine” dwukrotnie? Aby jeszcze raz zachwycić się geniuszem muzycznym dojrzałego Pucciniego oraz gwiazd wokalnych Opery Śląskiej, a przede wszystkim podkreślić trafny dobór, śmiałość, konsekwencję i odwagę dyr. Łukasza Goika w ciągłym wzbogacaniu artystycznego dorobku Opery Śląskiej. Nie jest to łatwe w Teatrze, który w swej kilkudziesięcioletniej historii przelicytował wszystko, czego repertuarowo dokonały pozostałe polskie teatry operowe.