„Empuzjon” wg Olgi Tokarczuk w reż. Roberta Talarczyka, koprodukcja Teatru Śląskiego w Katowicach, STUDIO teatrgalerii w Warszawie i Instytutu im. Grotowskiego we Wrocławiu. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
“Empuzjon” w reżyserii Roberta Talarczyka to opowieść rozrzucona pomiędzy zgnilizną utartych schematów a nadzieją na odrobinę lepsze jutro. Jednak przede wszystkim to zaproszenie do dobrej zabawy, bo i sama powieść, i spektakl, który powstał na jej podstawie, to festiwal niesamowitości, sugestywne mrugnięcia okiem, groteska i solidna dawka ironii.
Wrzucenie Olgi Tokarczuk na półkę “tylko dla ambitnych” to wykluczający (tyle dla czytelników, co autorki) pomysł. Mam wrażenie, że twórcy “Empuzjonu”, który powstał we współpracy trzech instytucji (Teatru Studio w Warszawie, gdzie miałam okazję go obejrzeć, Teatru Śląskiego w Katowicach i Instytutu im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu) wzięli pod uwagę tę perspektywę i poszli tropem rozrywkowym. W praktyce oznacza to, że przed wizytą w teatrze można porzucić tomy Platona, Junga czy Freuda – wyłapywanie cytatów i śledzenie z kim tym razem autorka powieści wchodzi w polemikę, nie jest niezbędne do cieszenia się spektaklem.
Tym bardziej że Robert Talarczyk, który poza reżyserią wziął na siebie również adaptację “Empuzjonu”, podszedł do tekstu rzetelnie i z zamysłem. Czuć, że wiedział, co chce z niego wyjąć, a co nie jest mu potrzebne. Tym sposobem oglądamy 100-minutową historię, którą można potraktować poważnie, ale wcale nie trzeba, bo chociaż podtytuł powieści i spektaklu sugeruje “horror”, to bliżej mu do “horroru” z kategorii “Draculi” Coppoli czy “Nieustraszonych pogromców wampirów” Polańskiego. Zasadne wydają się również skojarzenia z baśnią, która, owszem, skrywa drugie dno, ale ma odbiorców przede wszystkim przenieść w inny wymiar, zatopić w świecie wyobrażonym, chociaż naznaczonym realizmem.
To “przeniesienie” umożliwia przede wszystkim doskonała scenografia Katarzyny Borkowskiej (odpowiedzialnej również za kostiumy i reżyserię światła). Estetyka odseparowanego od świata uzdrowiska Görbersdorf, do którego trafia Mirosław Wojnicz (Michał Piotrowski), młody gruźlik ze Lwowa, przypomina kadry z epoki wiktoriańskiej. Jest mrocznie, ślisko, niemal wilgotno. To jakby przestrzeń przejściowa pomiędzy światami, co zyskuje na znaczeniu, biorąc pod uwagę czas akcji – 1913 rok, czyli kilka miesięcy przed wybuchem wojny. To miejsce bez cmentarza, miejsce, w którym, nomen omen, “są tylko żywi” – mówi profesor August August.
Zmurszały kamień (a może mała fontanna?) zajmujący centralne miejsce sceny, wielkie okna, za którymi oglądamy zmieniający się wraz z porą roku, to intensywnie zielony, to brunatny górski las, zielonkawe światła – to wszystko daje pozór osaczenia przez naturę, bycia w puszczy, która bardzo chce być bohaterką tej opowieści. Stąd już mały krok do skojarzeń o być może trochę już przestarzałym podziale na (męską) “kulturę” i (żeńską) “naturę”.
I chociaż tłoczący się na scenie panowie pustymi słowami chcą sankcjonować tę swoją “kulturę”, to natura (dosłownie) oknami wdziera się w ich pozornie poukładany świat. Podkreśla to student Thilo von Hahn (Mateusz Smoliński), chociażby w odniesieniach do obrazów malarza niderlandzkiego Herriego met de Blesa i monologu o “krajobrazie, który zabija”. Kolor zielony, który zatapia scenę, nie jest jednak związany tylko z przyrodą. To też kolor rozkładu, zgnilizny, śmierci, która jest istotnym tematem tej historii – tyleż z uwagi na miejsce, w którym rozgrywa się akcja (a podkreślają to wręcz trupio blade twarze pacjentów uzdrowiska, ich sine usta, matowe, postrzępione włosy), co motyw morderstw mężczyzn, będących niejako zapowiedzią zbliżającej się rzezi I wojny światowej.
Dym, kolorystyka i muzyka (Wojciech Kilar; w opracowaniu Adama Wesołowskiego) tworzą atmosferę grozy i oczekiwania, chociaż kuracjusze raczący się raz po raz alkoholowym trunkiem zdają się na to nieczuli. Prowadzą dysputy o zabarwieniu szowinistycznym, przechadzają się po lesie, poddają zabiegom. Zdaje się, że tylko Wojnicz i Thilo widzą więcej. Thilo z powodu artystycznej wrażliwości; Wojnicz z powodu swojej niejednoznacznej tożsamości, która z jednej strony staje się wstydliwą tajemnicą, a z drugiej – receptą na odnalezienie siebie w rzeczywistości, w której kobieca energia próbuje uwolnić się z patriarchalnych sideł i znaleźć dla siebie miejsce.
A i ten patriarchat zdaje się na wykończeniu. Na scenie ujawnia się w postaciach mężczyzn schorowanych, z zagruźliczonymi płucami, sfrustrowanych, opanowanych żądzami seksualnymi, a jednocześnie przepełnionych pogardą do kobiet. Nie ma tu miejsca na żeński pierwiastek (nie dziwi zatem, że Klarę Opitz gra mężczyzna – Mateusz Znaniecki). Inny świat jednak nadciąga. Albo zawsze tu był, skryty w krajobrazie. Być może natura bywa niebezpieczna, destrukcyjna, kusi (niczym femme fatale), wymierza sprawiedliwość, ale jest też sojuszniczką, w której ramionach warto się zanurzyć, by – jak Mieczysław Wojnicz – wejść na ścieżkę transformacji.