Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka - pomyślałem na wieść, że oto Jan Klata zejdzie ze sceny Narodowego Starego Teatru. Należę do tych, którzy się cieszą - pisze Wacław Krupiński w Dzienniku Polskim.
Nigdy nie kryłem, że teatralna estetyka prowokacji i błazeństw, jaką serwował Klata, mnie nie interesuje, omijałem zatem Stary Teatr z daleka; jedna wizyta na "Wrogu ludu" Ibsena, w reżyserii Klaty właśnie, wystarczyła. Omijałem nie ja jeden. I nikt mi teraz nie wmówi, że za Klatą płacz powszechny. Nie! Bardzo wielu cieszy się i ma nadzieję. Jak ja. Być może nie dorosłem do radykalizmu teatralnego Klaty, ale śmiało dopuszczam i myśl taką, że to on nie dorósł do roli szefa sceny narodowej. A dwie takie mamy w Polsce. A to nie to samo, co teatr bez tego przymiotnika. Tak, cieszę się i nie żal mi Jana Klaty. Żal mi zniszczonej tradycji tego miejsca, którą obecny dyrektor starał się zohydzić (casus "Nie-boskiej" i Frljicia), żal wielkich aktorów, którzy bezceremonialnie byli przez Jana Klatę ze swego teatru rugowani, i "Stary" przestał być teatrem Anny Polony i Jerzego Treli, że przestali w nim grać: Tadeusz Huk, Leszek Piskorz, Agnieszka M