„Koronacja” Marka Modzelewskiego w reż. Izabeli Kuny w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Typowość wielu sytuacji jest w „Koronacji” oczywista. Jednak choć to JUŻ BYŁO, przed wrażeniem banału ratuje potoczystość narracji i mocno sarkastyczne poczucie humoru. Studenci AT dobrze podchwycili komediową, ale zabarwioną goryczką konwencję.
Trzeba przyznać, że Marek Modzelewski to polski dramatopisarz zachowujący mocne związki z naszą rzeczywistością. Jeden z niewielu, który umie tę rzeczywistość obserwować. Z zawodu lekarz, pisze kolejne sztuki, na ogół komedie (lub może nawet tragikomedie), chętnie grane w teatrach.
Dobrze napisane komedie
Na czele listy jego utworów jest oczywiście znakomity „Wstyd”. Świetnie grana, zwłaszcza na małej scenie warszawskiego Teatru Współczesnego, ale też świetnie napisana, opowieść o dwóch małżeństwach, których dzieci rozstały się przed ołtarzem, doczekała się równie błyskotliwej adaptacji filmowej (pod tytułem „Teściowie”, ostatnio nakręcono dalszy ciąg). Mamy komiczne perypetie jednostek, ale i nieźle uchwycony kontekst społeczny, bo obie pary reprezentują różne polskie światy.
„Kto chce być Żydem” czy „Inteligenci” mniej do mnie przemówili. Miałem wrażenie zbyt publicystycznych pokłonów wobec politycznej poprawności. Nie zmienia to faktu, że pan doktor pisze dobre dialogi, rysuje postaci jakby na zamówienie aktorów, którzy mają co zagrać.
„Koronacji”, wystawionej przez studentów czwartego roku aktorstwa Akademii Teatralnej, na scenie Collegium Nobilium, nie znałem. Chociaż, co za traf, niemal równolegle z tą premierą TVP Kultura pokazuje wersję telewizyjną, z wielopokoleniową obsadą, wyprodukowaną na zamówienie Teatroteki.
Ze studentami przygotowała „Koronację” aktorka Iza Kuna, o tyle miarodajna, że jest ona życiową towarzyszką Modzelewskiego (i gwiazdą zarówno teatralnego „Wstydu”, jak i filmowych „Teściów”). Można więc zakładać, że czuje wyobraźnię autora i zna jego intencje. I trzeba przyznać, że powstał pod jej ręką spektakl żywy, dowcipny, a przecież zaprawiony specyficzną goryczką. Walory talentów autora zostały wykorzystane.
Typowe, ale do oglądania
To kolejny raz kiedy – tuż po „Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie” Petra Zelenki w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza - studenci AT fundują widzom przejmującą opowieść o współczesnych zwykłych ludziach i ich życiowych dylematach. I tam i tu mamy młodych bohaterów, którzy błąkają się po zakamarkach absurdalnego świata – szukając sensu i nie za bardzo umiejąc go znaleźć.
Oczywiście Zelenka wykreował świat bardziej „odjechany”, miejscami wręcz surrealistyczny, bo co można powiedzieć o wątku uczucia jednego z bohaterów do manekina, który na dokładkę ożywa. U Modzelewskiego mamy kilka nierealistycznych zabiegów fabularnych. Głównym jest podwójność bohatera – młodemu lekarzowi Maćkowi towarzyszy jego alter ego nazwane Królem, zachęcające go, często nieskutecznie, do przyjmowania najbardziej brutalnych życiowych prawd i do rąbania ich w oczy innym. Ale choć dostajemy tu trochę zabaw teatralnymi umownościami, całość jest mniej przerysowana niż u Zelenki, dialogi częściej po prostu imitują zwykłe życie.
Co zresztą wywoływało we mnie wrażenie: „Gdzieś to już widziałem”. Typowość wielu sytuacji jest oczywista. Typowość opowieści o kryzysie małżeńskim ludzi, którzy związali się ze sobą zbyt wcześnie, o wzajemnych rodzinnych żalach, o konflikcie Maćka z apodyktycznym ojcem, o pretensjach do siostry, która wyjechała zagranicę, o zmęczeniu naiwnością matki, o zwodniczym uroku romansu, który niekoniecznie przyniesie pocieszenie. Jednak choć to JUŻ BYŁO, przed znużeniem i poczuciem banału ratuje nas potoczystość narracji i mocno sarkastyczne poczucie humoru. Znacie? No niby znamy. To posłuchajcie. Repetytorium wam się może przydać.
Kiedy oglądałem szamotaniny Maćka, który spotyka kolejne postaci ze swego życia, a one nie tylko go zamęczają, ale zmuszają do najróżniejszych bilansów, przypomniał mi się jeszcze jeden utwór dramatyczny. Teatr Współczesny wystawił niedawno sztukę „Dolce vita” Julii Holewińskiej i Kuby Kowalskiego. Napisana jakiś czas temu, też funduje młodemu bohaterowi Marcelowi swoisty obrachunek. Jego mieszkanie staje się przestrzenią niemal jak z „Kartoteki” Różewicza. Rozlicza się go przede wszystkim z życiowej niedojrzałości, choć przecież rozlicza się też i ludzi z jego otoczenia: rodziców, narzeczoną, kochanki, przyjaciół.
To trochę inny świat niż ten z „Koronacji”. Marcel to stołeczny hipster zatrudniony w reklamie. Maciek – skromniejszy lekarz, nie aż tak mocno wpychany w rolę Piotrusia Pana. Obaj za to wloką za sobą ogon prowincjonalnego pochodzenia. Są słoikami. Niektóre sytuacje bywają podobne. W obu przypadkach dostajemy spore porcje zjadliwego humoru. W „Dolce vita” jest on chyba nawet bardziej pomysłowy, żongluje fajnymi teatralnymi sztuczkami (łącznie z popisami wokalnymi).
Portrety bez uproszczeń
Nie mam pretensji o wrażenie pewnej powtarzalności. To przecież jeden z klasycznych archetypów. I w „Dolce vita” i tu mamy do czynienia z wyczuwaniem smaków i zapachów epoki. W kilku miejscach Modzelewski wciąga nas w swoją wizję świata, a nawet próbuje do czegoś przekonać. Wątek nieudanego małżeństwa Maćka można odczytać jako przestrogę przed katolicką etyką seksualną. Ale nie jest to forsowane nachalnie. Dostajemy raczej pytania.
Pojawia się też wątek transseksualnego kolegi (koleżanki?) głównego bohatera, służy on jednak przede wszystkim jako ilustracja odmiennej postawy różnych pokoleń wobec nowych trendów obyczajowych. Skądinąd są momenty, w których autor każe nam zupełnie samodzielnie osądzać, kto ma rację. Choćby wtedy, kiedy ojciec wygłasza tyrady przeciw niedojrzałości swojego syna. Odpowiedź wcale nie jawi się jako jednoznaczna.
Wystawione i zagrane zostało to żwawo i efektownie. Nie nudzimy się ani przez chwilę. Jak zwykle w przypadku spektakli studenckich pojawia się problem przetrawienia dodatkowej umowności. Rodziców i inne starsze postaci grają młodzi. Już dawno mi ta kolejna teatralna umowność nie przeszkadza, zwłaszcza przy profesjonalnym poziomie aktorstwa studentów AT. W tym przypadku ona nabrała jeszcze dodatkowego sensu. Maciek i jego pohukujące, toporne drugie ego są właściwie narratorami. Można sobie wyobrazić, że młodzi pokazują nam to jako opowieść o własnych losach, własnych problemach i troskach. Że kreują cały swój świat udając wszystkich tych, z którymi przychodzi im się na co dzień zmagać.
Na scenie króluje wielkie łóżko, symbol seksualnych pasji Maćka, ale i jego nieporozumień z żoną z powodu odmiennego podejścia do „tych spraw”. Scenografia Jakuba Zwolaka świetnie organizuje przestrzeń interpersonalnych zmagań, ale i stanowi do nich groteskowy komentarz.
Jakub Dmochowski, jedna z głównych postaci u Zelenki, w „Koronacji” jest Maćkiem, nieustannie balansującym między śmiesznością i jakąś formą autorefleksji. Chwilami niemal zagłusza go Aleksander Łyś jako Król, arogancki sobowtór, eksponent utajonych męskich tęsknot niespecjalnie przebojowego faceta. Ale obaj aktorzy nie ulegają pokusie grania na jednej nucie. Ostatecznie finał jest naznaczony smuteczkiem i oni go w sobie mają. Wcześniej bywają zabawni niejeden raz.
Maria Kłusek trochę powtarza rolę Matki – była nią już w „Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie”. Jestem ponownie pełen podziwu dla młodziutkiej dziewczyny za pomysłowość, z jaką staje się narzekającą starszą kobietą nie udając jej na siłę. Ojciec Adama Stasiaka jest figurą bardziej umowną, przedstawioną bez próby wcielania się na siłę. Młody aktor gra starszego pana z włosami związanymi w koński ogon. A jednak jakoś mu wierzymy.
Mamy jeszcze atrakcyjną Kobietę, bohaterkę romansu, Jessiki Waleckiej, mamy konwencjonalną w swoim zadowoleniu Siostrę Lucyny Frączek, mamy groteskowo krzykliwą Sąsiadkę Julii Flisińskiej i enigmatycznego Kumpla po zmianie płci Julii Bukały. Ciekawym przypadkiem jest postać Żony. Karolina Zawistowska przedstawia ją zarazem jako postać nieznośną, gotującą mężowi piekło, jak i jako ofiarę, szarą myszkę nie radzącą sobie ze światem coraz bardziej ostentacyjnego erotyzmu.
Ostatecznie w finale Żona staje się kimś godnym współczucia. Tak naprawdę jednak współczuć można tu właściwie niemal wszystkim. Reżyserka o tym nie zapomniała, a team aktorski wywiązał się z podstawowego zadania aby niczego, wbrew duchowi epoki, nie upraszczać.