„Koniec czerwonego człowieka” Daniela Majinga, na motywach książki „Czasy secondhandu” Swietłany Aleksiejewicz w reż. Krystyna Jandy w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Niektórzy widzą w spektaklu Och Teatru tylko satyrę na Rosjan przeglądających się w trupie komunizmu. A dostaliśmy od Daniela Majlinga i Krystyny Jandy frapującą opowieść o ludzkim szaleństwie.
Najpierw był zbiór reportaży Białorusinki Swietłany Aleksijewicz „Czasy secondhandu. Koniec czerwonego człowieka”. Potem Słowak, ale też badacz rosyjskiej kultury, Daniel Mailing wybrał z niego niektóre wątki i połączył w spójny dramat.
To symboliczne: miał on premierę w Pradze 3 marca 2022 roku, a więc zaraz po ataku Rosji na Ukrainę (tym pełnoskalowym). A teraz wystawiła go w Och Teatrze Krystyna Janda. To moja ubiegłoroczna zaległość, wreszcie nadrobiona. Reżyserka i właścicielka teatru narzekała niedawno, że ludzie nie chcą na to chodzić, bo to o Rosji. Jednak oglądałem ten spektakl w trzy miesiące po premierze przy pełnej widowni. I dobrze, bo to jedno z najbardziej udanych wydarzeń teatralnych zeszłego roku.
Czy to pamflet na Rosjan?
Rzecz zaczyna się w roku 1989, kończy w 2003. Mamy na pozór do czynienia z teatralną opowiastką w dawnym stylu, gdzie rodzina z przyjaciółmi gromadzi się na początku przy stole dla uczczenia seniora rodu. Uderzające są skojarzenia z Antonim Czechowem, jego duchem, jego stylistyką – takie same błahe dialogi, aura nudy, podobne rosyjskie zadumy i egzaltacje. Kłopot w tym, że ów senior, generał major Aleksiejew, nie jest rosyjskim ziemianinem czy inteligentem starej Rosji. To komunistyczny wojskowy, ale przede wszystkim masowy morderca, o czym potrafi opowiadać ot tak sobie, bez specjalnych emocji.
Dalej jest już mniej po „Czechowowsku”. Na naszych oczach ożywają spory o dorobek Związku Sowieckiego, którego znaczna część bohaterów broni zapamiętale, bo to równocześnie obrona ich biografii, ich dawnej pozycji, a i sensu ich życia. Oglądamy frustracje „ludzi sowieckich”, choć poznajemy także różne recepty na przystosowanie się do nowej, nie całkiem jeszcze rozpoznanej rzeczywistości. I równocześnie pełne fatalizmu reakcje, skądinąd nie tylko na zjawiska społeczno-polityczne.
Kiedy o tym czytałem, miałem wątpliwości, czy nie zostanie mi zaproponowane wyważanie dawno otwartych drzwi. W końcu o Rosjanach powiedziano już tak dużo, tak rozmaitym wiwisekcjom poddano ich narodowy charakter, spaczony przez komunizm, a zarazem rzutujący na wyjątkowo koszmarną postać tej ideologii. Tyle że współczesna kultura rzadko kiedy oferuje nam tematykę całkiem nową. Powtórki mogą być atrakcyjne, o ile … są atrakcyjne. Tu zaś mamy wyjątkowo ciekawą, zajmującą opowieść. Lub nawet kilka opowieści, bo różne wątki nakładają się na siebie wraz z przecinającymi się ludzkimi losami.
Zaraz po obejrzenia „Końca czerwonego człowieka” zacząłem toczyć spór ze znajomym aktorem, człowiekiem wyjątkowo mądrym i wrażliwym. On widział ten spektakl wcześniej. Przyznawał, że został on przygotowany niesłychanie sprawnie, że role aktorskie były przednie. Ale sam tekst wydał mu się malowany zanadto jednolitymi barwami, zbyt retorycznie antyrosyjski, wyzbyty empatii wobec bohaterów.
Przypomniało mi się przy okazji tej dyskusji moje dawne starcie z pewnym pisarzem, który przedstawiał film „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego jako „antypolski”, bo zawarty tam portret polskiej prowincji wydał mu się zbyt przerysowany i jednostronny. Ja nie kwestionowałem nadmiernej plakatowości niektórych sytuacji i postaci z „Wesela”. Ale zwróciłem uwagę na to, że satyra ma prawo być nadmiernie, a czasem smoliście przyczerniona. Czy Nikołaj Gogol był „antyrosyjski”. A ciężko jest znaleźć w „Rewizorze” albo w „Martwych duszach” jedną wartościową, ba choćby sympatyczną postać.
W przypadku „Końca czerwonego człowieka” mamy istotnie poczucie, że ogarnia nam klimat zaduchu i beznadziei. Tyle że obraz to po pierwsze uzasadniony tym, co wiemy o niedawnej historii. Ale też tak naprawdę dużo mniej jednoznaczny niż choćby u Gogola.
Mamy postaci, które się przeciw zaduchowi buntują na różne sposoby, choćby inżyniera Borysa, generalskiego zięcia przekonującego, że Stalin zabił więcej Rosjan niż Hitler. Albo Pawła, niedoszłego męża drugiej córki Aleksiejewa, który wybiera ucieczkę, bo go coś w tej rodzinie przeraziło. Ba, same córki wojskowego, Wiera i Irina, bardziej ulegają rodzinnym okolicznościom niż czynią zło. Z kolei wujek, niegdyś więzień łagru (bo wzięli go do niewoli Finowie w roku 1940) jest złamany, ale przypomina nam o innej strasznej prawdzie dotyczącej rosyjskiego społeczeństwa: w jednej rodzinie kaci mogli być wymieszani z ofiarami. Te przykłady nieoczywistości można mnożyć.
Między Mrożkiem a Czechowem
Na dokładkę obraz jest niejednoznaczny także z innych powodów. Niektóre utrwalone w nim okropieństwa w ogóle nie dotyczą polityki, jak choćby szaleństwo służącej Leny, produkt dziwnego mistycyzmu, w który możemy wierzyć lub nie, ale który daje nam jeszcze rozleglejszy wgląd w coś, co nazwałbym „rosyjską duszą”.
Nie chciałbym się wdawać w szczegóły wymagające streszczania. Ale Majling pokazał inny jeszcze fenomen. Rozmaite patologie wyrosłe z trupa Związku Sowieckiego mogą się uzupełniać, ale mogą też popadać w kolizje.
Upiorny generał reprezentuje swoisty obłąkany pseudoromantyzm komunistycznych zdobywców. Ba, szermuje strzępami dawnych rosyjskich egzaltacji. Styka się to, a nawet ściera, z cwaniactwem nuworyszy, próbujących się pożywić na upadłym państwie i upadłym społeczeństwie. To przypadek choćby Siergieja, innego niedoszłego męża Iriny.
Krystyna Janda uczyniła z tej mozaiki, będę się upierał w wielu aspektach nieoczywistej, fascynujące widowisko. Niby realistyczne, ale dotknięte domieszką jakiejś szalonej gorączki.
Ona tę gorączkę umiała wprowadzać do „Wiśniowego sadu” Czechowa, ba do poczciwego „Domu otwartego” Michała Bałuckiego – oba spektakle mogliśmy oglądać dopiero co w Teatrze Polskim. Tu jest jej dużo więcej, bo autor nagromadził w jednym tekście tyle rozmaitych straszności, wręcz ponad miarę. Wynikłe stąd przerysowania mojej znajomej skojarzyły się ze sztukami Sławomira Mrożka, wychodzącymi poza realizm. A więc widowisko rozpięte między Czechowem i Mrożkiem. Przygotowane zarazem z wielką dbałością o każdy szczegół.
Tu każdy bohater ma swoje pięć, a czasem więcej minut. Miotają się pośród niby realistycznych, ale też jakoś przerysowanych dekoracji Zuzanny Markiewicz. Reżyserka gra na postaciach jak na instrumentach. Niekiedy zdejmuje nas prawdziwa groza, jak wtedy kiedy do wariatki Leny zostaje sprowadzony przez milicję jej nowy mąż, skazany za morderstwo, a my oglądamy powitanie najpierw na ekranie, w formie telewizyjnego reportażu, a potem na scenie. To chyba punkt kulminacyjny tej opowieści. Z towarzyszącym jej przebojem „Ja Ruski”.
Można twierdzić, że to już szczególny nadmiar antyrosyjskiej satyry. A przecież ta sekwencja ma też, dla mnie przynajmniej, wymiar uniwersalny. Zresztą myślę tak o całości tego dramatu. Kiedy oglądałem teatralną adaptację „Listów z Rosji” markiza de Custine’a, zastanawiałem się, ile jest z Rosjan w każdym z nas. Każda opowieść o rosyjskim okrucieństwie i rosyjskim lęku do tego powinna prowokować.
Siła teatru „o czymś”
Nie byłoby oczywiście aż tak wielkich wrażeń bez wspaniałego aktorstwa. Mamy trzynastoosobową obsadę, i każdy przekazuje nam jakąś prawdę, celną obserwację, dobitny, choć często wstydliwy komunikat.
Dominują na scenie starzy: Grzegorz Warchoł jako generał i Dorota Nowakowska jako jego żona, niezłomna rzeczniczka racji Związku Sowieckiego. Ona władcza, przerysowana do granic groteski, może najbardziej wyrazista ze wszystkich postaci – to wspaniała rola Nowakowskiej. On, pozornie wyciszony, kojarzący się z wszystkimi opowieściami o łagrach i sowieckich więzieniach, wywołujący diabła ze szklanki wódki, tak skutecznie, że sam się nim w końcu staje. To do niego będzie należało ostatnie, okrutne słowo. To on zafunduje temu stojącemu na głowie światu masakrę.
Wciśnięty w kąt, zalękniony, ale z jakąś prawdą w przerażonych oczach, pozostaje stary krewny, dawny łagiernik – gra go wybornie Stanisław Brejdygant, aktor dla mojego pokolenia legendarny. Swoją prawdę niosą ze sobą córki: Wiera (Agnieszka Warchulska) i Irina (Grażyna Sobocińska). Przerażenie budzi narastający obłęd Leny – w tej roli Lidia Sadowa, jak zawsze precyzyjna w swoich deformacjach postaci i dopiero poprzez nie kołacząca do serc widzów o empatię. O empatię dobijają się też normalni, za to nieszczęśliwi na różne sposoby mężczyźni: Borys Tomasza Borkowskiego i Jurij, mąż Leny, Krzysztofa Ogłozy.
Prawdziwym majstersztykiem okazuje się ewolucja postaci Siergieja, od zahukanego narzeczonego Iriny po drobnego mafijnego bossa, ludzkiego szczura płaszczącego się przed silniejszymi, a wykorzystującego słabszych, zarazem jakby znękanego złem, które przynosi światu. Dawno nie widziałem Łukasza Garlickiego w teatralnej roli. Tu staje się upiorną kwintesencją rosyjskości szczególnie upodlonej i żałosnej. Jakimś jego przeciwieństwem jest prostolinijny szeregowiec Paweł Mateusza Rzeźniczaka, wnoszący do domu Aleksiejów romantyczne uczucie, a potem zwykłe ludzkie przerażenie.
I mamy też takie perełki jak rola Piotra Łukawskiego, który jako Władimir, nowy mąż Leny, przynosi inny rodzaj zła, abstrakcyjnego, substancjalnego, takiego wziętego wprost z Dostojewskiego, choć podszytego parodią. Mamy soczysty epizod Aleksandra Kaźmierczaka – Saszy, mafijnego zausznika Siergieja. I mamy rolę dziecka : Bartosz Łućko jest wiarygodny jako syn Wiery i Borysa. Staram się wymienić wszystkich, bo dostajemy koncert na wiele instrumentów. I każdy jest jakoś ważny.
Jestem pełen podziwu dla uporu z jakim Krystyna Janda proponuje nam w komercyjnym teatrze coś dużo więcej niż rozrywkę. Jak to się dzieje, że ja, człowiek o bardzo odległych od niej przekonaniach, czuję się u niej jak w domu?
Możliwe, że z jej niektórymi interpretacjami i analogiami bym się nie zgodził. Gdy przestrzega w komentarzach do własnego dzieła przed nadmiernym kultem ojczyzny, dyskutuje zapewne nie tylko z komunistyczno-imperialistycznym pseudoetosem, ale i ze współczesną prawicą. Niewiele mnie to jednak obchodzi. Bo nie zniża się do doraźnych aluzji w samej inscenizacji. Bo zostawia nam interpretacyjną swobodę.
To przedstawienie to zarazem wielka manifestacja zdolności polskich aktorów do robienia teatru „o czymś” – ani publicystycznego manifestu, ani zbioru formalnych sztuczek. Oni naprawdę wciąż umieją opowiadać ciekawe historie. Na wyjątkowo trudnej scenie, gdzie mają widownię po obu jej stronach i muszą pamiętać aby grać dla tych z prawa, i dla tych z lewa. Pamiętają. Grają – z powodzeniem. Życzę im powodzenia jak największego.