„Bowie w Warszawie” Doroty Masłowskiej w reż. Marcina Libera w STUDIO teatrgalerii w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.
Spektakl Marcina Libera to jedno z najbardziej oczekiwanych przedstawień pierwszej części sezonu teatralnego w Polsce. A to zarówno ze względu na status autorki, jak i ostatnie sukcesy reżysera, związane z jego znakomitą Krótką rozmową ze śmiercią, zrealizowaną na scenie Teatru im. Fredry w Gnieźnie. Niestety, góra urodziła mysz, choć potencjał na znakomite przedstawienie był ogromny. Przyczyny porażki są tak błahe, że aż zaskakujące: niezbyt głęboka lektura tekstu Masłowskiej oraz wynikająca z niej pokusa, żeby wzmocnić polityczny przekaz dramatu przy pomocy plakatowych wręcz odniesień do bieżących spraw naszego kraju. Nie pomaga też wyjątkowa niekomunikatywność niektórych elementów spektaklu (scenografia) połączona z niewykorzystaniem innych (muzyka). O tym jednak za chwilę.
Narratorem opowieści, a raczej jej nadnarratorem jest Pani Nastka, Liber jednak spróbował innego wariantu. Spektakl zaczyna się od sceny, w której pozbawiony twarzy Bowie (Bartosz Porczyk) czołga się w kierunku szklanki (takiej komunistycznej, w koszyczku) herbaty. Gdy ma już ją w rękach, smakuje płyn, zanurzając się w symbolizowanym przez szklankę głębokim PRL-u. I oczywiście zaczyna opowiadać nam całą tę historię. Z biegiem czasu jednak Bowie, choć pojawia się właściwie w każdej scenie, usuwa się nieco w cień, oddając pole prawdziwej narratorce dramatu, Pani Nastce (Monika Obara, cóż za szczęście dla spektaklu, że aktorka jest akurat w rzeczywistej ciąży!). Wygląda to tak, jakby Liber nie był w stanie upilnować Masłowskiej, której głos, w postaci nadnarratorki, ciągle mu ucieka i zaczyna dominować. W tym dramacie akurat taka zmiana narratora to wyjątkowe nieszczęście, bo tę opowieść musi opowiadać kobieta, ma bowiem z założenia nieść w sobie głosy i losy wszystkich innych kobiet. Z tej perspektywy zabieg, żeby narrację powierzyć „kosmicie” z Zachodu i obdzielić go jakąś nadwiedzą okazuje się zaskakujący, poza zasadą „ślicne, bo zagranicne” nie widać bowiem żadnego innego powodu zmiany, która i tak okazuje się przeprowadzona niechlujnie. Jest jeszcze jeden problem: jeśli nie jesteśmy w śnie Davida Bowie, to jak połączyć to wszystko, co niepołączone, a może jesteśmy w jego śnie – w takim razie czemu to wszystko jest tu tak poukładane, a Bowie tak nad wszystkim panuje?
Kolejnym problemem takiego ujęcia sprawy jest kompletne uczłowieczenie Pani Nastki, która w dramacie jest archetypiczną Boginią. U Libera jest ona tylko sprzątaczką i może tak być, tylko wtedy zabija się całą metafizykę tej opowieści, bo Matka Boska nie jest tu jej nośnikiem, lecz tylko jedną z opowieści Pani Nastki, losem kobiety zawierającej się w kobiecości. I chociaż Liber, wiedziony zapewne instynktem, daje Matce Boskiej (Sonia Roszczuk) tęczową aureolkę (ukonkretnia ją i upolitycznia, zabieg akurat uprawniony), to traktuje ją jako główne źródło transcendencji. Jeśli nawet nie jest to świadome działanie, takie są konsekwencje potraktowania Pani Nastki jako maskotki PRL-u. Jakby nie było, wygląda to w spektaklu z grubsza tak: opowieść Bowiego jest fałszywa, opowieść Pani Nastki – powierzchowna i nieuprawniona. Kto zaś jest narratorem całości, do końca nie wiadomo. Zwłaszcza że narrację przejmuje jeszcze milicjant Krętek czy Matka, dodatkowo komplikując te kwestie.
Liber też kompletnie nie zrozumiał struktury fabularnej wątku Reginy (znakomita w ramkach, które jej dano, Maja Pankiewicz). W dramacie Regina próbuje popełnić samobójstwo, potem widzimy ją w jej domu, następuje scena niebezpiecznej zabawy seksualnej z kuzynką Bogusią, która zostaje przez Reginę przerwana, potem mamy księgarnię, narzeczonego pieczarkarza, wreszcie opowieść o inicjacji lesbijskiej z Judytą. Taka konstrukcja wątku sprawia, że stopniowo odkrywamy prawdę o Reginie, dowiadując się najpierw, że jej problemem jest seks w ogóle (przerwana zabawa z Bogusią), żeby w scenie z Judytą okazało się, że jest ona lesbijką, a problemy z seksem wynikają z upokorzenia, uprzedmiotowienia i odrzucenia, jakie stało się jej udziałem ze strony Judyty. To dopiero tłumaczy nam, dlaczego Regina chciała popełnić samobójstwo i odkrywa, jaki ciężar ma w jej homoseksualnym losie przyjęcie zaręczyn pana Kozełki (Rob Wasiewicz). Libera chyba podkusił jakiś diabeł: w scenie z Bogusią popuszcza wodze fantazji i nakazuje Reginie odbyć odważny seks z kuzynką, czym unicestwia całą misterną konstrukcję postaci Reginy i naszego jej odkrywania. Z tej perspektywy w ogóle nie ma sensu cała opowieść o Judycie, bo my już dawno wiemy, że Regina jest homo i nie rozumiemy, czemu się chciała zabić, samo bycie lesbijką to za mało. U Masłowskiej jest głęboko i efektywnie, u Libera powierzchownie i efektownie, ale bez sensu.
Ostatnią sprawą jest polityka. Masłowska wpisała tę politykę w genotyp dramatu, jest ona w sytuacjach, konstrukcji postaci, języku. Liber to zapewne wiedział, ale podobnie jak kiedyś w legnickim Popiele i diamencie, pomyślał, że to za mało, w związku z tym uznał za słuszne wyłożyć widzowi „kawę na ławę”. Jego prawo! Chciałem mu jednak przypomnieć, że my nie jesteśmy idiotami i naprawdę potrafimy wiele rzeczy odczytać z dzieła sztuki. Nie trzeba nas pałką Plutonowego Krętka po głowie walić, żebyśmy pojęli, że los Reginy i jej podobnych wykluczonych to powód strajków kobiet w 2020 roku i rewolucji, która na naszych oczach odbywa się w społeczeństwie. Takie oczywistości książkowo rujnują głęboki namysł autorki nad źródłem kobiecych problemów, sprowadzając wszystko do gestów i krzykliwej, modnej ekspresji. A przecież Masłowska zdaje się sugerować kobietom w swoim utworze, że najważniejsze pole walki z patriarchatem to dziś nie ulica, ale własny dom i własna głowa, to tam należy toczyć walkę o siebie i swoje miejsce w świecie, to tam brakuje wielu kobietom odwagi, ale i empatii wobec siebie i innych kobiet w podobnej sytuacji. Mnie osobiście wydaje się to, z całym szacunkiem dla Marcina Libera, o wiele ważniejsze, niż prosta konstatacja, że losy złamanych przez patriarchat i życie kobiet zaowocowały uliczną rewolucją.
Uwielbiam Mirka Kaczmarka i jego pracę, ale jego scenografia do tego spektaklu jest totalnie niekomunikatywna. Konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy, o co chodzi z tymi szarymi bryłami – beton PRL-u? Nic z tej scenografii nie wynika, niczemu ona nie pomaga, świetnie za to porusza się na obrotówce. Czy o to tu właśnie chodziło? Wspaniała muzyka zespołu Błoto jest na żywo, ale poza “wspaniałą ilustracją”, nie wnosi ona do spektaklu niczego. Zrozumiałem to dopiero na drugim spektaklu, który został zagrany do muzyki puszczonej z taśmy. Aczkolwiek paradoksalnie wtedy dopiero zaczęła ona coś znaczyć: na scenie stała cała muzyczna „maszyneria” zespołu, muzyka płynęła, a muzyków nie było. Również David Bowie śpiewał piosenkę do muzyki, której nikt nie grał i nagle pojawiła się jakaś magia. Szkoda, że to przypadek.
Aktorstwo jest wspaniałe (piszę to bez ironi), ale wolty adaptacyjne unicestwiają efekt, który można by było osiągnąć, gdyby twórcy wsłuchali się w głos autorki i nie próbowali napisać od nowa jej tekstu. Na pochwały zasługuje cały zespół – aczkolwiek chciałbym wyróżnić Maję Pankiewicz, która stworzyła w roli Reginy świetną kreację. Miałem wrażenie, że aktorka tak dobrze wniknęła w meandry osobowości swojej postaci, że może z powodzeniem zagrać ją w filmie opartym na tekście Masłowskiej. Jest bowiem tak dobrze w Reginie osadzona, że w jakiej kolejności by tych scen nie zagrała, byłaby fenomenalna. Żal, że rolę rozbija jej jedna, totalnie nieuzasadniona scena, zdradzając zawczasu to, co ma być do końca ukryte. Znakomite są za to jeansowe kostiumy Grupy Mixer, łączące w sobie kompleks pewexu z pancerzem, mającym obronić kruche ego bohaterów przed szarą i zasysającą ich dusze dziurą PRL-u.
Spektakl w Studio jest nieudany, ale warto mu poświęcić chwilę, jest to bowiem porażka z rzędu tych, które więcej mogą nauczyć widza, niż najbardziej udane przedstawienia. Marcinowi Liberowi polecam zaś fragment jednego z esejów Janette Winterson, zawartych w tomie O sztuce. Eseje o ekstazie i zuchwalstwie: „panowanie nad materiałem oznacza coś więcej, niż panowanie nad ideami i emocjami; głębokie odczuwanie czy gruntowna wiedza o przedmiocie nie jest jeszcze gwarancją uzyskania właściwej ekspresji. Artysta ma osobliwy problem: siła emocji niezbędnej dla utrzymania spójności każdej większej formy, żar potrzebny do tego, żeby materiał był miękki i podatny na obróbkę, może kolidować z dystansem i opanowaniem, jakie należy zachować, żeby przekształcić wysoce osobistą wypowiedź artystyczną w głos, który przemawia do wszystkich. A przemawiać do wszystkich to nie ryczeć z daleka przez megafon, ale mówić z bliska, wprost do ucha. Sztuka to intymność, rozmowa kochanków, która jest zarazem deklaracją publiczną. Dorocie Masłowskiej tych słów nie dedykuję, ona dobrze to wie.