"Apetyt w dzień egzekucji" na podstawie "Człowieka i gwiazd" Anny Świrszczyńskiej w reż. Barbary Wiśniewskiej z Teraz Poliż w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Karol Mroziński w Teatrze dla Wszystkich.
Koronawirus nie odpuszcza. Przedstawiciele przeróżnych biznesów robią co mogą, aby na tym nie stracić. I nie ma się czemu dziwić. Przeciętny człowiek, znudzony wylegiwaniem się na kanapie przed telewizorem, chętnie przeniósłby się w bardziej społeczne miejsce. Zainteresowanie pomału zdaje się wzrastać. Okazuje się, że interes jak przedstawienie musi trwać. Ludzie wychodzą do kawiarni, parku i sklepu, kuszeni smakiem, słońcem czy niską ceną. Niektórzy nawet zauważyli powolne otwieranie się kin. W Warszawie działa już Luna, Muranów czy Atlantic. Miejsce na widowni zdaje się być dużo bardziej atrakcyjne niż dobrze znane krzesełko w kuchni. Emocji dodaje poczucie wyjątkowości spowodowane wymogiem zajmowania połowy miejsc, z czego wynika jeszcze jedna zaleta… brak zasłaniających głów.
W takiej sytuacji zdaje się wszystko powoli wracać do normy, w tym pozytywnym znaczeniu. Jednak jest jedno miejsce w stolicy, gdzie po raz kolejny niczym mnie nie zaskoczono. A zamiast uśmiechu na twarzy, w mojej głowie zalęgła się uciążliwa refleksja. Teatr Powszechny w Warszawie znany jest z pozbawionych linearnej narracji przestawień, podczas których klasyczna opowieść z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem nie ma racji bytu. To trochę smutna wiadomość dla chcących w tym czasie zrelaksować się, zabawić czy odpocząć. Często potrzebna jest duża dawka samozaparcia, z pomocą którego wiele użytych na scenie elementów w końcu znajduje swoje miejsce i sens dzięki interpretacji widza. Jednak czy rozważne jest kładzenie takiego ciężaru rozumienia spektaklu jedynie na jego barki? Wojna sceny z wielkim ekranem wydaje się być tu przesądzona, a „Powszechny”, w swojej monotonii, zamknięty na różnorodność gatunku człowieka zwanego widzem.
Nie inaczej było i tym razem. W dobie „radzenia sobie na wszelkie sposoby” zaproszono na Zamoyskiego grupę TERAZ POLIŻ. Trzy aktorki i dwóch aktorów (drugi to krążący wokół kamerzysta) zaszczyciło scenę mocno feministycznym manifestem, ułożonym z nie-swoich słów, pod tytułem „Apetyt w dzień egzekucji”, w reżyserii Barbary Wiśniewskiej. Jak nie ze swoich to czyich? Ano Anny Świrszczyńskiej – artystki, feministki, tworzącej w czasach PRL-u.
Całość podzielona była na dwie części. Pierwsza to czytanie sztuki autorki pt. „Człowiek i gwiazdy” z roku 1967. I to jakie czytanie? Dosłowne!!! Jak przystało na przedstawienie modernistyczne wszystko musiało być wymieszane ze wszystkim. Głosy poszczególnych postaci nie pasowały do ich płci. Odgłosów zmagań z brutalną rzeczywistością nie powstydziłaby się żadna szanująca się produkcja porno. Tytuł być może trochę na wyrost, protagonistów tam sporo, ale zamiast dosięgać gwiazd, docierają na granice szaleństwa. Łączenie dialogów postaci z narratorem mogło razić. Zwłaszcza, iż Sędzia oraz Edyp przemawiali głosem kobiecym. Całość mająca trwać 15 minut nieco się przedłużyła. Coś tu wyraźnie zgrzytało. A przecież teatr jest przestrzenią służącą do “pokazywania”, Narrator i słowa to elementy powieści. Efekt teatru w teatrze osiągnięty, w głowie widza pozostaje jednak niedosyt wraz z pytaniem: czy sposób przedstawienia tekstu wynikał ze scenariusza z góry ustalonego, czy braku dotacji, o którym kilka razy informują wykonawczynie? Zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, iż owo czytanie docierało zza zasłoniętej kurtyny i tylko gdzieniegdzie migotały kolorowe światełka…. Mam nadzieję posiadające swoją głęboką symbolikę.
Druga część to koncert „dziecięcego” girlsbandu, który powracając po 25 latach chce zaprezentować swoje dawne przeboje. Czym okazuje się nowa odsłona „Muszek faramuszek”? To niekończący się wyścig żalów dziewczynek zawieszonych między światami. Obrywa się: wieszczom narodowym za to, że byli mężczyznami, zapominając zupełnie o Konopnickiej; naukowcom za to, że po raz pierwszy coś odkryli, zapominając zupełnie o Marii Skłodowskiej-Curie. Czyżby to było pokłosie niezadowolenia z premiery „Seksmisji”, filmu, który jak wiadomo również powstał w czasach słusznie minionej epoki? Za to przypomina się nader często o wolności absolutnej do… oraz wolności absolutnej od…. Do… nie posiadania dzieci, jakie się z czasem porzuca. Od… stałych związków, bo przecież kochanków można mieć albo ich nie mieć, lub też jak kto woli – mieć jednego znanego, któremu było na nazwisko Różewicz.
Taką oto bajką o „potrzebie pomocy i zwróceniu uwagi” rozpoczynają romans wszelkie ideologie. Nie od wczoraj wiadomo, że im wcześniej wskaże się miejsce, tym wcześniej jednostka je zajmie na widowni teatru zwanego społeczeństwem. Tym bardziej irytuje świadomość, jak masowo przyjmowane są pewne maski w celu przekonania tak zwanej większości do swoich poglądów. I budzi się nie-fałszowany podziw nad osobami, które pod przykrywką biedy lub wyższych celów potrafią grać potrzebną im rolę i to przez całe życie, nieźle na tym wychodząc.
Cały koncert był uwieczniony na kamerze przez jedyną postać niemą w całym spektaklu. Zrobiło mi się przykro. Pomyślałem o Teatrze Telewizji i przedstawieniach, w których brała udział Krystyna Janda. W „Boskiej” czy „Od czasu do czasu” kobiety są silne i dają radę przeciwnościom, a szaleństwo jest pokazane z przymrużeniem oka. Zatęskniłem za tą proporcją.
Na koniec pozostaje jeszcze jedna kwestia, niektórzy nazywają to poziomem doświadczenia życiowego. Jak owo przedstawienie, wiem, wiem, mocno czerpiące z “campu”, może zostać odebrane? Skoro żyjemy w czasach względnej wolności, gdzie nawet „byle co” utworzone w „artystycznym szale” może zostać nazwane „dziełem, to czy zdajemy sobie sprawę jak niewiele brakuje do tego, by spektakl ten był przestrogą lub też pełnoprawną inspiracją?