„Komediant” Thomasa Bernharda w reż. Andrzej Domalika w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na swoim blogu.
Do Utzbach przyjechał wielki aktor.
Da dziś spektakl, na razie jednak ustala z właścicielem gospody posiłek i warunki ogólne, wśród nich to przeklęte światło ewakuacyjne, które pod żadnym pozorem nie może się wieczorem świecić. Strażak w końcu się zgodzi, ale co się człowiek naprosi, to jego. W ogóle ta wizyta niezbyt fortunna, bo cała gospoda zajęta robieniem kiszek, we wtorki bowiem wypadają w Utzbach kiszki. No ale jakoś rosół dla wszystkich się znalazł i kawałek kąta dla kaszlącej Brusconowej też.
Tak, mamy oczywiście opowieść o teatrze, jego pięknie i jego piekle. Ale bardziej oglądałem tego Komedianta jako opowieść o słowach. O tym, jak jesteśmy z nich zbudowani – i jak jesteśmy zbudowani z milczenia (fantastycznie słuchający Arkadiusz Janiczek). Co by się stało, gdyby Bruscon przestał z siebie wyrzucać te słowa? Powtarzać się, wracać z uporem maniaka do pewnych wątków. Nie, to nie bzik, on z jakiegoś powodu bardzo boi się ciszy, więc… jednak bzik?
A może jest tak, że po prostu nie byłoby wiadomo, że jest wielkim aktorem, gdyby tego wielokrotnie nie podkreślił? I - jego dzieci są tak niezdolne właśnie dlatego, że o niczym innym ojciec z nimi nie rozmawia? Może najzwyczajniej on JEST – bo mówi?
Mamy wybitną rolę Jerzego Radziwiłowicza, którego Bruscon jest przemocowym despotą i jednocześnie wzbudzającym litość loserem, poruszającą rolę Sary – Zuzanny Saporznikow i udany debiut Huberta Łapacza w roli Ferrucia.