„Rodzinne rewolucje” Emmanuela i Armelle Patron w reż. Wojciecha Malajkata ze Spektaklove w Scenie Relax w Warszawie. Pisze Paulina Sygnatowicz w Teatrze dla Wszystkich.
Brytyjska lub francuska współczesna komedia. Znane nazwiska w obsadzie. Sprawny warsztatowo reżyser. Dobra zabawa, czasami odrobina refleksji. To sprawdzony przepis na sztukę, z którego chętnie korzystają teatralne firmy producenckie. W efekcie zdarzają się smakowite kąski, bywają też zakalce. „Rodzinne rewolucje” to zjadliwa komedia, której jednak brakuje wyrazistego smaku.
Gdy pojawiają się duże pieniądze
Pomysł na fabułę „Rodzinnych rewolucji” nie jest szczególnie odkrywczy i przez kulturę był już wielokrotnie eksploatowany, także w formie komediowej. Wystarczy choćby wspomnieć dwa polskie filmy z ostatnich lat – „Masz ci los!” (2023) i „Zabij mnie kochanie” (2024). W każdym z nich wygrany na loterii los ma poważne konsekwencje dla bliskich sobie ludzi i wyzwala w nich emocje, które do tej pory tkwiły w uśpieniu. Nie inaczej jest w przypadku rodziny Gauthier, bohaterów „Rodzinnych rewolucji”. Janne i Vincent, emerytowani nauczyciele, niespodziewanie wzywają do domu swoje dorosłe już dzieci. Informują ich, że zamierzają przeprowadzić się do Kambodży, aby tam prowadzić sierociniec. Od słowa do słowa okazuje się, że za ich decyzją stoi całkiem pokaźna wygrana w Lotto. Ta wiadomość staje się testem dla rodzinnych relacji – nie tylko tych łączących rodziców z dziećmi, ale także rodzeństwo między sobą. Banałem będzie stwierdzenie, że gdy pojawiają się pieniądze, budzą się pierwotne instynkty. Najsilniejszym z nich staje się rzecz jasna chęć wzbogacenia. W jej cieniu kryją się jednak niespełnione marzenia i ambicje (nie zawsze nasze własne), które w granicznej sytuacji znajdują swoje ujście. „Rodzinne rewolucje” mają ambicję być czymś więcej niż czystą rozrywką. Jednak więcej tu zabawnych nieporozumień i słownego komizmu niż odkrywczej refleksji nad ludzką naturą.
O wychowywaniu w rodzinie
Reżyser spektaklu, Wojciech Malajkat, w rozmowie z PAP przyznał: „Od pewnego czasu robię przedstawienia o wychowywaniu dzieci, o tym, jak potrafią nas rodziców zawieść, jak potrafią nas zaskoczyć”. To najciekawiej wybrzmiewający wątek tej francuskiej komedii. Emmanuel i Armelle Patron pisząc „Rodzinne rewolucje” wzorowali głównych bohaterów na swoich rodzicach – w tym wypadku okazali się bardzo wnikliwymi obserwatorami rzeczywistości. Dobrze uchwycił to duet Wojciech Malajkat (Vincent) – Joanna Trzepiecińska (Janne), którzy z dużą dozą miłości ale i rodzicielskiej surowości rozgrywają swoje dorosłe już przecież dzieci. Pokazują, że bycie rodzicem nie kończy się w momencie wyprowadzki dzieci z domu, a ich wychowanie jest tak samo ważne, niezależnie od tego czy mają lat cztery, czternaście czy czterdzieści.
Niewidoczny reżyser, wyraziści aktorzy
„Rodzinne rewolucje” to pierwsza sztuka francuskiego rodzeństwa Emmanuela i Armelle Patron. On jest aktorem, ona autorką powieści dla młodzieży. Od ponad piętnastu lat zajmują się pisaniem scenariuszy do krótkich telewizyjnych seriali i programów. Jak sami przyznają, to nauczyło ich zwięzłego pisania i szybkiego zawiązywania akcji. Dynamiczne tempo i żywe dialogi sprzyjają komediowej formie. Rolą reżysera jest umiejętne podążanie tym tropem, dbanie o równowagę w poszczególnych scenach i umiejętne ich montowanie. Nie chodzi tu o reżyserskie pomysły, ale dobre teatralne rzemiosło i rzetelną robotę. Wojciech Malajkat, znakomity przecież aktor, okazuje się także sprawnym inscenizatorem. Jego reżyseria w tym spektaklu jest niewidoczna. Przy tego rodzaju sztuce to komplement. Umiejętnie ustawia poszczególne sceny w dobrze zaaranżowanej scenografii Wojciecha Stefaniaka. Wzmacnia ich komediowy ton zgrabnie dobraną muzyką. Wydaje się jednak, że zbyt mało uwagi poświęcił aktorom (trzeba zaznaczyć, że spektakl posiada podwójne, a w przypadku ojca rodziny nawet potrójne, obsady). Choć każdy z nich stworzył wyrazistą postać, brakuje w nich aktorskich niuansów. Karolina Bacia i Mateusz Banasiuk budują swoich bohaterów na stereotypowych wyobrażeniach najmłodszej w rodzinie, wiecznej studentki i dziennikarza freelancera ceniącego sobie wolność nie tylko w pracy, ale także w życiu prywatnym. Podkreślają to zresztą kostiumy Zuzanny Kolanowskiej. Łukasz Garlicki z dużym zaangażowaniem wciela się w rolę znerwicowanego sprzedawcy paneli słonecznych, mającego na utrzymaniu rodzinę. Jego postać jest jednak jednowymiarowa. Czy to zarzut? Niekoniecznie. Takie poprowadzenie bohaterów podkreśla komediowy charakter spektaklu, choć odziera go z refleksyjnej warstwy. Jeśli jednak potraktujemy „Rodzinne rewolucje” jako przedstawienie, które ma nam przede wszystkim dostarczyć dobrej rozrywki, okaże się, że to całkiem strawne danie. Choć możemy czuć po nim niedosyt.