„Iwona, księżniczka burgunda" Witolda Gombrowicza w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Michał Centkowski w „Przeglądzie".
Lena Frankiewicz wystawiła w Bielsku „Iwonę, księżniczkę burgunda". Powstał spektakl tradycyjny, wierny tekstowi, a jednocześnie zaskakująco mocny. Dramat Gombrowicza czyta się zwykle jako krytykę konwencji i form współżycia społecznego, hipokryzji fałszującej autentyczne emocje. W bielskiej inscenizacji udaje się zachować wszystkie te wątki. Ujmując rzecz w bardziej współczesną formę, ze świetnymi kostiumami Krystiana Szymczaka, choreografią Agnieszki Kryst oraz sugestywnymi projekcjami wideo Mateusza Zielińskiego, twórczynie i twórcy dodają kolejne poziomy interpretacji. Obnażają groteskę współczesnego kultu ciała i wiecznej młodości, a także obsesję autokreacji. Jednocześnie spomiędzy tych karykatur wyziera groza: gęstniejąca, brutalna przemoc, na której ufundowane są relacje międzyludzkie. Przede wszystkim przemoc wobec kobiet, bo to ich ciała poddawane są nieustannej socjokultrowej obróbce. Choćby w scenie, gdy Cyryl (Mateusz Wojtasiński) próbuje siłą na twarzy Iwony „odmalować" uśmiech.
Interesujący jest Michał Czaderna w roli coraz okrutniejszego Filipa, dobrze wypada Sławomir Miska jako biedak Innocenty. Ale na bielskiej scenie triumfuje Anita Jancia jako niedopasowana, ufna, zdziwiona światem i ludzkim okrucieństwem Iwona. Choć przez niemal trzy godziny mówi zaledwie kilka słów, nie sposób oderwać od niej wzroku.