Nie ma czegoś takiego, jak prawdziwa pierwotna wersja "Kniazia Igora", ponieważ tej swojej jedynej opery Borodin po prostu nie ukończył. Realizatorzy spektaklu w Met też ukształtowali ją po swojemu - pisze Dorota Szwarcman na blogu "Co w duszy gra", po transmisji spektaklu z Metropolitan Opera.
Spodziewałam się właściwie czegoś bardziej kontrowersyjnego po tym, co słyszałam o Tcherniakovie. Wraz z dyrygentem poszaleli trochę po kolejności aktów i ich zawartości, nie wykluczam też, że coś zostało dopisane (parę momentów w ostatnim akcie, łącznie z zakończeniem, brzmi jak z innej epoki), bo także kompozytor i dyrygent Pavel Smelkov przykładał do tego opracowania rękę (choć w zapowiedzi piszą tylko, że zinstrumentował niektóre fragmenty). Dekor i stroje przypominają raczej XX wiek. W spektaklu często stosowane są wizualizacje. Gdy pułk Igora idzie na wojnę, na ekranie w czerni i bieli pokazuje się cała fabuła: żołnierze jadą gdzieś, po czym są bombardowani i giną. W końcu pada w błoto zraniony sam Igor - i dalej następuje akt połowiecki, trochę przekomponowany. Tu odnosi się wrażenie, że chwilami reżyser nie wiedział, co zrobić z postaciami, ale okazuje się, że pomysł wyjściowy był banalny: ranny bohater śni, więc na