„Kwiaty we włosach" wg scenar. i w reż. Aliny Moś-Kerger na Scenie Letniej Teatru Miejskiego w Gdyni. Pisze Monika Merkel w portalu Teatrologia.info.
Jest taka scena na plaży w Orłowie. Wymyślona ponad ćwierć wieku temu przez ówczesną dyrektorkę Teatru Miejskiego w Gdyni, Julię Wernio. Zdana na kaprysy nadbałtyckiej pogody, budżet miasta, morskie fale, które co roku kradną spore fragmenty plaży i trzeba ją na nowo usypywać. Ze spektaklami odwoływanymi godzinę przed. Albo granymi pod parasolkami. Czasem z mżawką, czasem z chłodną bryzą. Jedyna taka w Polsce. Kochają ją Gdynianie, jest atrakcją dla wczasowiczów.
Grywano tu Shakespeare’a Sen nocy letniej i Burzę albo Iwonę księżniczkę Burgunda Gombrowicza, świetne spektakle muzyczne i muzyczno-kabaretowe (cudowny Niespodziewany koniec lata według Kabaretu Starszych Panów). Od lat w repertuarze ważne miejsce zajmuje rozrywka – ma być wesoło, kolorowo, wakacyjnie. I ma pasować do scenografii, jaką jest pejzaż morski w tle, z plażą, ludźmi, statkami na horyzoncie, niebem. W takim oto piękne otoczeniu Alina Moś-Kerger przygotowała najnowsze przedstawienie: Kwiaty we włosach.
Pomysł na scenariusz jest prosty – wnuczka pani Wandy, bardzo nowoczesna Klara z dredami, tatuażami i w glanach (Martyna Matoliniec) po śmierci babci odnajduje przypadkowo serię starych zdjęć.
Nie mając pojęcia, kim są znajdujący się na fotografiach kolorowi ludzie, postanawia przeprowadzić śledztwo i dowiedzieć się, kim była tak naprawdę sympatyczna staruszka, która lepiła pierogi, na zdjęciach sprzed lat uwieczniona w grupie kolorowych hipisów. I niech rzuci kamieniem, kto z nas nie bywał zaskoczony, dowiadując się o jakichś dziwnych epizodach z życia przodków. Klara spotyka się z Dziennikarzem (Jacek Bała), który prowadząc audycje radiową „Kwiaty we włosach” ma wiedzę i kontakty. Dziennikarz opowiada zupełnie zielonej Klarze o tym, kim byli hippisi, i przekazuje jej klika tropów, dzięki którym dziewczyna może odnaleźć sfotografowane osoby i dowiedzieć się więcej o tajemniczej przeszłości swojej babci.
„Oglądałaś musical Hair?” – pyta Klarę Dziennikarz. – „No to – polscy hippisi tacy nie byli”. Parafrazując, można by napisać także: „Oglądaliście musical Hair? No to – gdyński spektakl taki nie jest”. Alina Moś-Kerger w dużej mierze oparła się na wspomnieniach zebranych w książce Kamila Sipowicza Hipisi w PRL-u. Bohaterowie wywiadów z książki stali się zalążkiem do stworzenia scenicznych bohaterów. Reżyserka podkreśla, że była to tylko inspiracja. I choć na scenie pojawiają się postaci autentyczne, to już ich pseudonimy tylko luźno nawiązują do prawdziwych postaci – polityk Ryszard Terlecki (Pies) jest tu Kundlem (Rafał Kowal), zmarły dwa lata temu lider ruchu Józef Pyrz (Prorok) to Mag (Mariusz Żarnecki), nie wiedzieć czemu sobą pozostała Kora (Weronika Nawieśniak).
Początek jest obiecujący. Na tle morza (w końcu to zlot w Mielnie, więc analogia pejzażowa jest idealna), ustawiła się jak na starym zdjęciu kolorowa grupa. Wystarczy jednak popatrzeć na oryginalne zdjęcia z prawdziwego zlotu, żeby zobaczyć cudzysłów – to nie będzie historia dokumentalna. To są hippisi odświętni, barwniejsi niż ci z polskiego realu lat 60, dzieci-kwiaty z marzeń o amerykańskim śnie. Kostiumy Natalii Kołodziej imponują przepychem i kolorami. Bohaterowie przedstawiają się, opowiadają o swoim życiu (bądź nieżyciu) „po hippisach”. To do nich trafi Klara, żeby opowiedzieli jej, co zapamiętali.
Ale luźne spotkania i fragmenty opowieści nie spinają się w historię. Zapowiadana „fascynująca muzyczna podróż” to zlepek przypadkowych scen. Klara dociera do kilku osób ze zdjęcia. Są tacy, którzy wspominają dawne czasy z sentymentem „byliśmy masą, piękną, kolorową”, są tacy, którzy do przeszłości wracać nie chcą. Jak Burmistrz grany przez Grzegorza Wolfa (udana rola), który „zawsze był Burmistrzem” i dopiero na koniec dokonuje coming outu w poruszającym songu Nawrockiego „Kochałem kiedyś Psa”.
Trochę dowiadujemy się od Milicjanta (Bogdan Smagacki), który całe swoje życie poświęcił tropieniu hippisów, będących jego obsesją. Teraz na emeryturze, w stroju wędkarskim (kamizelka i podkolanówki do sandałów – kabaretowy pewnik) wspomina „liderów ruchu, który miał nie mieć liderów”. Przebija przez niego jakaś mała zazdrość o te niebieskie ptaki, o ich wolność. Z jego gardła wydobywa się tytułowa piosenka Kwiaty we włosach Czerwonych Gitar, w bardzo nietypowej oprawie i aranżacji, cudnie nieoczywista i niezwykle zabawna.
Na rozmowę zgodzą się w końcu Elka (Elżbieta Mrozińska), która w 1968 roku w Mielnie przegrała z Wandą rywalizację o względy Lenona (Szymon Sędrowski), Aurelia – uduchowiona instruktorka jogi (Beata Buczek-Żarnecka), Farmaceutka (Dorota Lulka), która już w latach 60. nauczyła się mieszać substancje odurzające. We wspomnieniach pojawi się Joe (Maciej Wizner), słynący z tego, że był w Ameryce i przywiózł stamtąd plecak pełen płyt i skrętów, Stokrotka (Monika Babicka), która na zlot przyjechała z zakonu. Są także inne dziewczyny i chłopaki, prawie bez życiorysów i czasem nawet imion. Dowiadujemy się o nich, że chcieli być jak Janis Joplin, Jimmy Hendrix, Joe Cocker, zostali pobici przez milicję, umarli z przedawkowania, przepadli bez śladu. Wygłaszają chaotyczne fragmenty autentycznych manifestów hippisowskich, jest tu też solidna partia Skowytu Allena Ginsberga, trochę bardzo szkolnej wiedzy na temat ruchu hippisowskiego w czasach PRL-u i narkotyków. W zaprezentowaniu postaci nie pomaga przedziwna choreografia Bartosza Bandury, w stylu psychodelicznego transu.
Jedną z mocniejszych stron spektaklu jest część muzyczna. Piosenki aranżował Dominik Strycharski, laureat Paszportu „Polityki” za rok 2021. Dobrano je na zasadzie „najbardziej podobają nam się te, które znamy”, nie przejmując się ich hippisowską genealogią i czasem powstania. Jest tu i Rolling Stones, i Halina Frąckowiak z połowy lat 70., i piosenka Kory z 1979 roku. (Chcę ci powiedzieć zaśpiewane nieźle przez Weronikę Nawieśniak). Z ciekawych wykonań warto zwrócić uwagę na Rafała Kowala (Muszę mieć dziewczynę), Beatę Buczek-Żarnecką (Wodo, zimna wodo), grupowe wykonanie piosenki Sprzedaj mnie wiatrowi czy Wypłakałem za tobą oczy niebieskie zaśpiewane w duecie Rafał Kowal/Mariusz Żarnecki.
W spektaklu zrezygnowano ze scenografii. To był zabieg celowy, miało wystarczyć naturalne tło. Ale tego też nie wykorzystano. Tylko dwa razy zdarza się aktorom zejść na morski piach, na ogół nie opuszczają pustego, czarnego podestu.
Pomiędzy bohaterami krąży Nemezis (Agnieszka Bała). Być może jest delikatnym sygnałem, że poza sklejeniem obrazków, piosenek i dialogów chodziło tu o jakieś próby nadania głębszego sensu, opowieść o tym, co zostało z przeszłości, przeznaczeniu, straconym pokoleniu, poszukiwaniu tożsamości.
Mimo to przedstawienie przyciągnie pewnie widzów. Era Dzieci Kwiatów, sentymentalne lata 70. kolorowy, lekki, niezobowiązujący spektakl, który nie zaprząta głowy, chyba że nuceniem Let’s Spend the Night Together Rolling Stonesów, którzy nigdy w życiu z ruchem hippisowskim nic wspólnego nie mieli. Ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie?