"Dobrobyt" wg scenariusza Juli Jakab, Árpáda Schillinga i Évy Zabezsinszkij w reż. Árpáda Schillinga w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Czasem trudno zrozumieć co teatr chce nam, widzom, przekazać. Czy tylko jest miejscem rozrywki, aby nas zabawić i oderwać od znoju codzienności? A może przestrzenią głębszej refleksji artystycznej? Często również przybiera rolę komentatora politycznych faktów i zdarzeń. Gdy jest to wartościowe i celne to należy przyklasnąć. Sztuka bowiem podąża za naszą rzeczywistością. Tragedia jest wówczas gdy przedstawienia silą się na korespondowanie ze światem zewnętrznym, pragną być komunikatywne z rytmem społeczeństwa, a stają się pustymi i trywialnymi opowieściami. Nadętymi. Bowiem przybierają one pozę ważnego przedsięwzięcia, bowiem w zapowiedziach ma być mowa o istotnych sprawach współczesności a jak dochodzi już do pokazu i zetknięcia z publicznością to mamy do czynienia z pustką, pustynią intelektualną, nicością. Ten efekt dotyczy ostatniej premiery Teatru Powszechnego w Warszawie. Scena drugi raz zaprosiła do współpracy węgierskiego twórcę Arpada Schillinga. Reżysera znanego teatromanom z festiwali Dialog, Kontakt czy Krakowskie Reminiscencje Teatralne. Niezapomniane pokazy BlackLand czy Woyzecka wzburzały i wstrząsały publicznością. Dosadność, komunikatywność, różnorodność środków wyrazu mogła bulwersować ale i zachwycać. Niekiedy bywało śmiesznie, ale ten uśmiech przeradzał się w grymas bólu i cierpienia, bowiem nie było już się z czego uśmiechać gdy człowieczeństwo wyprzedawano w imię chorych aspiracji i dominacji. W kręgu zainteresowań Schillinga zawsze pozostaje jednostka – wrzucona w schemat świata, okoliczności i zjawisk. Praca jego kolektywu Kretakor Szinhaz wzbudzała wielkie emocje, a nazwa będąca odwołaniem do kredowego koła miała świadczyć, że w każdym uczestniku widowiska pozostanie ślad doświadczenia teatralnego. I chyba te czasy już minęły. Nie ma zespołu, Schilling tworzy własne projekty społeczne z różnym efektem. Niestety w Warszawie poniósł porażkę jako autor ale odniósł zwycięstwo jako prowadzący aktorów, ale to chyba raczej zasługa wspaniałego zespołu sceny z Zamoyskiego.
Największym niewypałem jest tekst. Owszem jest w nim trochę dowcipu, prosta historia o parze, która otrzymuje luksusowy pobyt w nadmorskim hotelu, gdzie dochodzi do zadziwiających i zaskakujących zdarzeń. Jakub podporządkowuje się ludzkiej grze, jego partnerka Wera chce być niezależna i nie poddaje się schematyzmowi oraz systemowi miejsca. Pragnie uciec, bowiem jest przekonana, że nie pasuje do tego świata pozorów i sztucznych min – malowanego, pozorowanego dobrobytu. Jednak pozostanie sobą skutkuje unicestwieniem i wymaga ofiar. I jest to nawet logika słuszna – zestawienie dwóch światów społecznych: ludzi z klasy średniej i pseudo elity, ale w opowieści węgierskiej (scenariusz jest autorstwa Schillinga, Juli Jakab i Evy Zabezsinszkij) mamy do czynienia z niewypałem dramaturgicznym. Poziom abstrakcji sięga zenitu gdy para ma sprzątać własny pokój, następnie gdy szef obsługi bije na oczach gości służącą, a już sceny gdzie Jakub staje się podmiotem seksualnych praktyk pissingu i koprofilii, a także ofiara krwi to nieznośne, wydumane i całkowicie nierealistyczne sekwencje dramatu. Wzbudzają one śmiech politowania i naprawdę nie są one w stanie wzruszyć odbiorcy. Wywołują zażenowanie. A w myślach przewija się – naprawdę? Po co to ma być? Schilling stosuje te same schematy upadlania i podporządkowywania człowieka jak w swoich wcześniejszych spektaklach. Tylko wówczas miało to swoją wymowę i sens. Dziś stają się pustymi efektami, które wypadają niezwykle blado i nijako. W ogóle nie jestem zauroczony historią Wery i Jakuba. Nie trafia i nie przemawia ona do odbiorcy. Nie można dociec co takiego wpłynęło na bohatera, że zmienia się z czułego i oddanego partnera w oprawcę poddanego woli bogatych klientów hotelu. Można odnieść wrażenie, że jest marionetką w ich rękach. A przecież to żywy człowiek a nie lalka teatralna.
Mocną stroną pozostaje aktorstwo. Podziwiam poświęcenie Wiktora Logi-Skarczewskiego (Jakub), który stara się budować ciekawą postać zdominowanego przez matkę, ale niezależnego mężczyzny. Świetnie wypada Anna Ilczuk i Arkadiusz Brykalski w roli bogatych podróżnych, a także Ewa Skibińska jako demoniczna właścicielka hotelu. Jednak epizody Klary Bielawki jako sprzątaczki i Michała Jarmickiego będącego obsługującym bogate towarzystwo, to utarte schematy z wcześniejszych ról tej pary. Bielawka jest mistrzynią drugiego planu, tylko ile razy można grać tym samym spojrzeniem i jedzeniem batona w zastępstwie żucia gumy? To już jest nudne. W tym zespole na uboczu pozostaje Natalia Łagiewczyk (Wera) – obca wobec swojej roli i pozostałych aktorów. Nie wierzę jej kim jest, mimo, że to niedopasowanie koresponduje z jej postacią, to jednak to swoiste ciało obce.
Wieczór w Teatrze Powszechnym w Warszawie to irracjonalna, wydumana historia w dobrym wykonaniu. Wchodzisz na własne ryzyko!