„Anioły w Ameryce” Tony'ego Kushnera w reż. Michała Borczucha w Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. Pisze Szymon Golec z Nowej Siły Krytycznej.
Człowiek jest istotą kruchą, wrażliwą, zaplątaną w sieć zależności: religii, idei, polityki, orientacji seksualnych, pochodzenia, wartości, widma śmierci. Wyżej wymienione czynniki mogą dać wskazówki, jak żyć, ale mogą też konfliktować z tym, co czujemy w środku. Nie ma jednego słusznego drogowskazu, a zmiany światopoglądu są także wynikiem nabywanych doświadczeń. „Anioły w Ameryce” Toniego Kushnera w reżyserii Michała Borczucha w krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych opowiadają właśnie o tych zależnościach i sposobach radzenia sobie z nimi. Przedstawienie ma wiele wspólnego z dziełami Milana Kundery i dramatem epickim Bertolta Brechta – jest zbiorem scen, który ukazuje wpływ polityki i religii na życie jednostki.
Spektakl zgodnie z tekstem zaczyna się ceremonią funeralną, od początku oswajając nas z zamysłem twórców, że śmierć będzie tu na porządku dziennym, niczym niemy aktor zerkający z boku, wszakże to opowieść i o AIDS. Trzy części przedstawienia nazwałem sobie: Grzech, Nawrócenie, Przebaczenie. Akcja zawiązuje się wartko, widz szybko zadamawia się w świecie bohaterów, ułatwia to mieszanka tematów i stylów, jakimi one są przedstawiane. Z jednej strony jesteśmy bombardowani motywami wywiedzionymi z religii (choćby grzech pierworodny), polityki, śmiertelnej choroby; z drugiej zaś obcujemy z przyziemnym humorem i potocznym słownictwem, co daje ulgę. Bohaterowie, choć osaczeni przygnębiającymi wiadomościami, starają się nie ulegać pesymizmowi, wciąż szukają sposobów na osiągnięcie szczęścia.
Para Harper (Zofia Justyńska) i Joe (Maciej Kamiński) to relacja zbudowana na kłamstwie i ułudzie, braku komunikacji. Żona podejrzewa, że spacery męża są wymówką, że zdradza ją z mężczyznami. Niepewność wpycha ją w otchłań szaleństwa, frustracja połączona z niemocą prowadzi kobietę do depresji, powolnej, lecz nieuniknionej psychozy. Harper „widzi więcej”, ma halucynacje, jej narracja istnieje na skraju oniryzmu i hiperrealizmu. Joe też traci życiowy fundament, lęk przed własnym homoseksualizmem jest napędzany przez religię i obawę zarażenia chorobą. Poznaje Roya Cohna (Michał Badeński), który jest złem wcielonym – manifestacją siedmiu grzechów głównych, antydekalogiem. Roy zabawia się w Fausta, odurzony ideą życia wiecznego, nie przyznaje się do AIDS, wmawia każdemu, w tym sobie, że zapadł na raka wątroby. Jako jedyny nie wyzbywa się grzechu nawet w obliczu śmierci, pycha ma nad nim władzę do samego końca. Pod jego wpływem Joe przechodzi metamorfozę, wszystko, w co wierzył, zostaję wystawione na próbę: związek z kobietą, religia, orientacja seksualna i najważniejsze – moralność. W drugiej części rolę tę gra Kacper Kujawa, zmiana aktora symbolizuje przemianę postaci, pogodzenie ze swoim homoseksualizmem i przejście z pozycji szanowania religii na podśmiechiwania się z niej.
Louis (Jakub Żółtaszek) i Prior (Marek Puchowski) są ze sobą już cztery i pół roku, trwałość ich związku podkreśla żal, gdy ma nadejść jego kres – Prior pokazuje partnerowi mięsaka Kaposiego (jeden z pierwszych objawów zakażenia wirusem HIV wśród homoseksualnych mężczyzn). Louis przechodzi wszystkie etapy akceptacji nieodwracalnej zmiany: zaprzeczenie, gniew, targowanie się, znaczący spadek nastroju, akceptację. Można o nim myśleć jako o idealiście, któremu rzeczywistość brutalnie weryfikuje światopogląd, a można to nazwać też infantylizmem. Dla mnie to ktoś zagubiony w nowej sytuacji, co potwierdzają dalsze jego decyzje – zostawia kochanka. Prior zaś wykazuje olbrzymią dojrzałość, wierzy, że Louis wróci, że miłość jest cierpliwa, w chorobie zaś dostrzega pewien powód do chwały, wynikającej z gotowości do nadchodzącej walki. Sięga po Biblię i wtedy objawia mu się Anioł Betesdy. Przepowiednia, którą usłyszy, w nadchodzących wydarzeniach stawia go w roli proroka. Zasłużył na nią przez swe martyrologiczne uwikłanie w podwójną utratę – zdrowia i kochanka. Udaje się mu powrócić do zdrowia, jego historia jest inspirowana życiem biblijnego Jakuba.
W tle tych par orbitują: Belize (Denis Kudijenko), Anioł/Emily (Wiktoria Karbownik), Hannah/Ethel Rosenberg/Rabbi (Polina Chabatarova). Pierwszy to lekarz, drag queen, homoseksualista, który nawet przez moment nie wstydzi się swej orientacji, jest przeciwwagą dla Roya. Pracując w szpitalu, jest świadkiem epidemii AIDS, ma pełen obraz choroby i związanych z nią ludzkich tragedii. Hannah i Ethel pełnią rolę wyroczni moralnych wobec postępowania Joego i Roya. Ról jest zdecydowanie więcej niżeli aktorów, co ma znaczenie symboliczne, na przykład Anioła objawiającego się Priorowi gra ta sama aktorka, co pielęgniarkę Emily. Kushner zaznaczył, że niektóre role powinien wykonywać aktor/aktorka, będący wcześniej inną, wskazaną postacią.
Bohaterowie, pomimo otaczającego ich zła, zachowują pozory normalności, życie to niekończące się przemiany układów, sił. Część trzecia, którą nazwałem Przebaczeniem, prowadzi do kulminacji i katharsis. Wszystkie relacje i sytuacje zostają na scenie domknięte, lecz nie w głowach widzów. Prior mówi: „Powinniśmy pozwać go [Boga], jak wróci, za to, że nas pozostawił”. Publiczność zostaje z etycznymi rozterkami, pomimo że sztuka kończy się sztampą: zło przegrywa, dobro wygrywa. Aktualność tekstu stoi na mocnych fundamentach: religii, polityki, miłości, ideologii – czyli na tym samym, co życie. Inscenizacja dobrze oddaje ten emocjonalny kocioł, starając się, by tematy nie brzmiały zbyt dziwnie dla widzów, by każdy mógł coś wynieść dla siebie.
Ekipa realizatorów wraz z reżyserem Michałem Borczuchem zrobiła kawał dobrego teatru. Dom widoczny w tle, wraz z upływem akcji, pustoszeje, coraz mniej w nim ludzi, mebli, życia (dobra scenografia, kostiumy i światła Doroty Nawrot). „Część szpitalna” choć razi sterylną bielą, ma w sobie coś z brudu miasta i grzechu. Muzyka, zarówno ta autorska Bartosza Dziadosza, jak i kawałki pop z okresu, w którym dzieje się akcja (1985–1991), przyczyniają się do uwiarygodnienia świata przedstawionego w dramacie. Spektakl aktorsko stoi na wysokim poziomie. Mógłbym doczepić się kilku momentów, kiedy przydałaby się lepsza emisja głosu, czy mniej choreograficznej sztywności, jednakże należy pamiętać, że to dyplom. Studentom udało się stworzyć świat i postaci w sposób wiarygodny, rzetelnie. Raz jeszcze czapki z głów dla obsady, nie pozostaje nic innego, jak życzyć aktorom dalszych sukcesów.
Szymon Golec – student drugiego roku Wiedzy o Teatrze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Fan niekonwencjonalnych spojrzeń, niemający nic przeciwko klasyce.