W „Alfabecie dla zaawansowanych" spróbuję uchronić od zapomnienia postacie, z którymi związało mnie życie osobiste albo zetknąłem się z nimi w czasie działalności publicznej. Albo wreszcie byli to po prostu moi przyjaciele lub wrogowie. Tych ostatnich obiecuję potraktować łagodnie, licząc na wzajemność w odwecie - pisze Sławomir Pietras w „Tygodniku Angora”.
Bogusław Kaczyński
Odkąd leżał w warszawskich szpitalach, przyjeżdżałem z Poznania, aby siedzieć przy jego łóżku, czasem kilka dni z rzędu. W całej naszej pięćdziesięcioletniej przyjaźni teraz mieliśmy najwięcej czasu na rozmowy, wyznania, konfrontacje, dyskusje i wspominanie. Poza sobą pozostawiliśmy lata wzajemnego milczenia. Jego ataki na Satanowskiego, odpyskowania na krytykę Wal-dorffa, wreszcie 16 lat bez kontaktów, gdy Maria Fołtyn na wiadomość o mianowaniu mnie dyrektorem Teatru Wielkiego w Warszawie zadzwoniła do niego, mówiąc: „Widzisz, jaki przyjaciel? Niby popierał cię w tych staraniach, a w końcu sam sobie załatwił tę posadę!".
On uwierzył, mimo że była to najlżejsza podłość w jej wykonaniu, a od wielu lat znał je niemal wszystkie. Przeżywał poczucie klęski, szukając winy u każdego podejrzanego o zdradę. Postanowiłem to przeczekać, aż po 16 latach pojawił się na pogrzebie mojej Matki. Okazało się, że za moimi plecami utrzymywali z sobą kontakty. Ona podczas niekończących się rozmów telefonicznych wysłuchiwała go i pocieszała, jak mogła. On wyciągał wiadomości o mnie. Takie, o których nigdzie nie pisano, a nawet nie plotkowano, a wiedziała o nich tylko moja Matka.
Na cmentarzu padliśmy sobie w objęcia i natychmiast wszystko wróciło do dawnego porządku, jakby nie było tych 16 lat, a w międzyczasie ujadania na siebie i podsycanej przez otoczenie wrogości. Wkrótce przyszły same nieszczęścia. Choroba, złe nowiny ze Szwecji, gdzie niedługo umarła jego siostra Hanka. On w szpitalu, a my z jeszcze jednym jego przyjacielem na pogrzebie. Rozsypanie prochów i stypa wśród skandynawskich przyjaciół podejrzewających, że goszczą niegdysiejszego fatyganta siostry znanej polskiej gwiazdy telewizyjnej. Wreszcie dosłownie w kilka tygodni później śmierć Bogusia i niedopuszczenie mnie ani do tej bezsensownej kremacji, ani do kilku słów pożegnania w kościele św. Boromeusza na Powązkach.
Barbara Kostrzewska
Była gwiazdą operową i operetkową łączącą dwie, a właściwie trzy epoki w dziejach polskiego teatru muzycznego. Przed wojną Słońce Meksyku, Ptasznik z Tyrolu, Manewry jesienne, Faust, Verbum nobile. W czasie okupacji m.in. Wesoła wdówka w Stadttheater Warschau, ale - o czym wiedział tylko Jerzy Waldorff, bo wszyscy inni zginęli w Powstaniu - akowska agentka w zespole tego Teatru. On to - Jerzy Waldorff - obronił ją przed oskarżeniami Komisji Weryfikacyjnej i ostracyzmem środowiska.
- Co o tym myślisz, Sławku? - mawiała, gdyśmy w latach 70. dyrektorowali wspólnie w Operetce Wrocławskiej. - Przez wszystkie lata po okupacji co miesiąc dostawałam anonim zaczynający się od słów: „Ty gestapowska dziwko...", ale odkąd zmarł znany ci przecież tenor koncertujący w okupacyjnej Warszawie i uczący się u Adama Didura, listy przestały przychodzić... Dziwne!
Po wojnie najpierw w Krakowie, potem w Bytomiu, Poznaniu i Warszawie Barbara Kostrzewska była zachwycającą Violettą, Rozyną, Noriną, Lacme, Gildą, Olimpią, Hanną, Manon, Mimi i Śnieżynką. Potem przez wiele lat dyrektorowała i śpiewała w Teatrze Muzycznym na Terespolskiej w Warszawie, w Operetce w Lublinie i Operetce Dolnośląskiej, gdzie połączyła nas wspólna praca i dozgonna przyjaźń. Miała wielkie poczucie humoru, również na własny temat. Kiedyś wiozący ją do teatru młody taksówkarz, oglądając ją w lusterku, zaproponował: - Niech się pani umówi ze mną na kawę! - No wie pan - zaoponowała. - W moim wieku z takim młodzieńcem? - Ale pani taka zadbana! - wypalił natrętny uwodziciel.
Nigdy nie rozstawała się z pokaźną torbą, w której nosiła pisane na nią anonimy, podręczną apteczkę z tabletkami, solami trzeźwiącymi, ziołami i jodyną, komplet przyrządów kosmetycznych, pudry, szminki, perfumy i zapasowe peruki oraz drobne monety, ponieważ uwielbiała rozdzielać jałmużnę.
Kazimierz Kowalski
W czasach mojej dyrekcji łódzkiej uważałem go za przyjaciela. Ciężko przeżyłem spektakl, kiedy „bojownicy" „Solidarności" wyklaskali Kazia bezbronnie stojącego na scenie w roli świniarza Kalmana Żupana w Baronie cygańskim. W repertuarze Teatru starałem się wykorzystywać jego basowy głos w tym, co pozostało po piosenkarstwie, chałturach i pogoni za tanim poklaskiem. Nie miałem mu za złe, że potem źle kierował Teatrem Wielkim, bo jako jego dyrektor nie zdawał sobie po prostu z tego sprawy. Natomiast przejęcie po mnie Festiwalu Ave Maryja w Czeladzi, gdzie się urodziłem i skąd mnie wyrzucono, uważałem po prostu za świństwo. A poza tym dobrze wspominam jego karesy niby merdanie ogonem zadowolonego pudla, kilka narzeczonych, żonę Małgosię i syna Stasia, którego jestem ojcem chrzestnym.