„Koło Sprawy Bożej” Konrada Hetela w reż. Radka Stępnia w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 29. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Panów Radosława (Radka) Stępnia, reżysera i Konrada Hetela, dramaturga spotkałem w robocie po raz pierwszy trzy lata temu, też, jak teraz, w Gdańsku. I było to spotkanie świetne: jedna z ciekawszych ostatnimi laty interpretacji Millerowskiej Śmierci komiwojażera. Kameralne, skupione przedstawienie imponowało czymś niezwykle dziś rzadkim, zwłaszcza niedługo po debiucie: przenikliwością odczytania struktury dramatycznej, czy raczej przebudowania jej pod swoje potrzeby. Reżyser, z pewnością z pomocą dramaturga, rozbił linearność opowieści, jeździł z chronologią w przód i w tył, okręcał wydarzenia wokół tytułowego bohatera tak, by wyostrzyć jego sylwetkę – daleką od takich portretów Willy’ego Lomana, do jakich przywykliśmy. Notowałem sobie buńczuczną wypowiedź Stępnia: „Jeśli chce się zrobić przedstawienie w dzisiejszym teatrze i jednocześnie nie robić ramoty, naprawdę trzeba wziąć taki tekst, wydestylować z niego ideę i do tego dopiero doklejać kawałki tekstu. Myśl, którą przeprowadził autor, nie zestarzała się, więc wystarczy zachować strukturę odautorską”. Miał do tej buńczuczności prawo, bo na scenie zrobił z powodzeniem to, o czym mówił.
W kolejnych przedstawieniach twórcy destylowali idee, podejmując inne, klasyczne tematy. Opowiedzieli w Łodzi swoimi słowami (a może lepiej: swoim obrazem, bardzo oryginalnym) legendarną sprawę Kaspara Hausera. Dobrali się do Fausta, znowu w Wybrzeżu, choć tym razem kierunek interpretacji jednego z najważniejszych europejskich mitów nie był ani klarowny, ani nazbyt zajmujący. A później porzucili czytanie tekstów, których „myśl się nie zestarzała” i zaczęli szukać inspiracji bezpośrednio w historii. Mam nadzieję, że nie na zawsze. O trzech wymienionych tu tytułach myślę różnie, ale z każdego z nich mam w pamięci jakąś scenę, postać, pomysł, jeden czy więcej. Wcale niemało.
Tymczasem biorąc się za historię panowie z niczym nie uzasadnioną dezynwolturą uznali, że nikogo wcześniej tu nie było, że w podejmowanych tematach będą pionierami. Że będą przecierać ścieżki, po których nikt nie kroczył. Dobrze, ja rozumiem, że w dzisiejszych czasach znajomość dorobku poprzedników w wybranych zagadnieniach może być brana za obciążenie. Ale żeby do tego stopnia? Żeby pisząc i reżyserując sztukę Danton, nie pamiętać nawet o Sprawie Dantona w reżyserii Jana Klaty? Fakt, to było dziesięć z górką lat temu, ale dalibóg istnieje rzesza widzów teatralnych, którzy nie urodzili się przedwczoraj. Już nie mówiąc o sędziwych dziadersach, dla których ta właśnie sztuka Stanisławy Przybyszewskiej była jedną z najistotniejszych lekcji historii, polityki i zaangażowania publicznego, gdy Andrzej Wajda blisko pięćdziesiąt lat temu robił z niej najpierw spektakl na otwarcie Hübnerowskiego Powszechnego a potem film. Bez pamięci tego, co w tamtych i wielu innych przedsięwzięciach (tudzież w dyskusjach wokół nich, w książkach, które wtedy wychodziły), zostało powiedziane i odkryte, blado, nudno i rozpaczliwie wtórnie musiał wypaść spektakl w Teatrze im. Słowackiego, gdzie w pięknych okolicznościach przyrody (morze, plaża), trzech rewolucyjnych obwiesi monotonnie i adramatycznie snuje ideowe manifesty, przybierając role Dantona, Robespierre’a i Camille’a Desmoulins.
A teraz duet autorsko-reżyserski wziął na warsztat późny, poPanuTadeuszowy okres życia Adama Mickiewicza, przygotowując w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku Koło sprawy Bożej. „Czemu zainteresowaliście się właśnie tym etapem życia Mickiewicza i jego działalnością w kręgu Towiańskiego? – pytał Radosława Stępnia Przemysław Gulda. – Bo to etap w zasadzie zupełnie przemilczany, praktycznie nieobecny w opracowaniach wykorzystywanych na poziomie edukacji szkolnej, nawet tej rozszerzonej”. Doprawdy? No tak, znowu to ja, psiakrew, nie potrafię się pogodzić, że czasy sprzed dziesięciu-piętnastu lat są już dla współczesnych przeszłością zamierzchłą. A przecież naprawdę przed chwilą wychodziły książki takie, jak Jul Pawła Goźlińskiego czy polskie tłumaczenie Mesjaszy György Spiró, zaś kolejne wokółMickiewiczowskie „żmuty” ogłaszał Jarosław Marek Rymkiewicz, dużo uwagi poświęcając oryginalnemu szlachcicowi jadącemu z Antoszwińców do Paryża jednokonną dryndą. Paweł Miśkiewicz reżyserował w warszawskim Dramatycznym Klub polski na te właśnie tematy, a ja się piekliłem na łamach „Odry”, że mając taki materiał na ważną teatralną dyskusję o blaskach i cieniach polskiego romantyzmu, twórca skrobie po wierzchu i skacze od tematu do tematu, bez dbania o jakość i spójność wypowiedzi. No to mając w pamięci tamte wrażenia i niedosyty co mam powiedzieć dziś, po wyjściu ze Starej Apteki, najmłodszej sceny Wybrzeża, obejrzawszy Koło sprawy Bożej?
Mogę powiedzieć najpierw tyle, że przez dobrą godzinę konsumowałem w zadziwieniu poczciwą i sztywną lekcję historii. Paweł Paciorek i Konrad Hetel starannie odrobili scenograficznie paryską mansardę i tam Juliusz Słowacki z Sewerynem Goszczyńskim relacjonują sobie, więc i widzom, sprawy wielkiej emigracji, wykładając na łopacie wiedzę dalibóg elementarną, powiedziałoby się wikipedyczną. Że była wielka bieda i wielka tęsknota, sprzyjająca hodowli takich sekciarskich odpałów, jak towiańszczyzna. Że Mickiewicz był najważniejszy a Słowacki walczył zaciekle, żeby móc z nim konkurować jak równy z równym. Że kulą u nogi wieszcza była niezrównoważona żona a Towiański, uśmierzając jakimiś szamanieniami jej szaleństwo umiał zaskarbić sobie ślepe posłuszeństwo męża. Celina Mickiewiczowa przychodzi zresztą osobiście na mansardę i trudno pozbyć się wrażenia, że zostaje tu przyprowadzona przez inscenizatorów wyłącznie po to, żeby wyilustrować, odegrać to, co już zostało o niej sceny powiedziane. Zjawia się też niedługo później Towiański z żoną, rozgaszcza się, traktuje braci poetów z góry, wysyła ich niczym hotelowych posługaczy do cukierni po ciasteczka. Zzuwa buty, nie wstydząc się nagiego palca przezierającego przez wielką dziurę w skarpetce. Bardziej obrazkowo już się nie da.
Aliści nagle coś się zmienia. Bo Towiański przybył do Paryża z misją ułożenia hołdowniczego, pojednawczego listu do cara Rosji. I musi wprząść w jego tworzenie całe koło. Improwizując płomienny tekst przesłania Maciej Konopiński porzuca leniwe demonstrowanie przywar przybysza, nakręca emocje. Siłą retoryki, wzrokiem natchnionego przywódcy wpina w swój zapał braci poetów, więzi ich w mocnym splocie, w interakcjach, których do tej pory było jak na lekarstwo. A Joanna Kreft-Baka, umie uczynić atut ze spokojnego, złowrogiego milczenia panującej nad całym zamieszaniem żony-obserwatorki (a może inspiratorki?). Sytuacja nakręca się w szalonym tempie, Towiański retorycznie szczytuje, poeci sprawiają wrażenie, jakby emocjonalne wzmożenie odjęło im rozum. Za chwilę w akcie zbiorowego obłędu uchwalone zostanie coś, co na kilometr śmierdzi zaprzaństwem, a zachowującemu trzeźwość umysłu Słowackiemu niedwuznacznie i realnie grozi śmierć. I wtedy autor Beniowskiego, może machinalnie, a może w przebłysku geniuszu – odwraca sytuację. Wykrzykuje, że skoro tak, to on gotów jest zostać męczennikiem i dać się przybić do tego, tu, słupa podtrzymującego dach mansardy. Na to nie może zgodzić się Mickiewicz – takie wywyższenie rywala?! On więc też spiesznie lokuje się w postawie krzyżowanego na drugim słupie. Seweryn Goszczyński chciałby na trzecim, ale tam się nie da, brak odpowiedniej podpórki. Coś, co się rozkręciło w obłęd demagogii, realnie groźny, zdawało się nie do powstrzymania, zostaje rozbrojone licytacją na kabotynizmy i po Gombrowiczowsku zmienia się w buchnięcie homeryckim śmiechem. Od którego już tylko kroczek do finałowego wytłumaczenia, że cała chryja była tylko koszmarnym snem drugiego wieszcza.
Fantastyczna scena, przejmująca w swej przewrotce, w spleceniu wielkich spraw z małymi odruchami, w obnażeniu głupoty patetycznej demagogii, tak niebezpiecznie skutecznej w życiu społecznym. Ale fantastyczna też teatralnie, nasycona emocją, znakomicie rozegrana między wszystkimi uczestnikami tego natchnionego misterium łamiącego się w farsę. Zasługująca na miejsce wśród najlepszych sekwencji scenicznych duetu twórców, zbierająca zasłużone oklaski na finał. I tylko malkontencki skrzacik sufluje do ucha drobną kąśliwość: a nie można było skuteczniej, mniej po szkolarsku, „destylować idei” tej opowieści już od początku?
PS. Patrząc na Pawła Pogorzałka celnie szkicującego postać Juliusza Słowackiego z tą podskórną, liderską ambicją wkradającą się pod z pozoru obojętne kwestie, cały czas miałem wrażenie jakiegoś dziwnego, niejednoznacznego déjà vu. No tak, grał już przecież tę właśnie postać i to też w spektaklu duetu Stępień&Hetel, choć wieszcz Juliusz prezentował się tam nie nobliwie portretowo, en face, tylko, by tak rzec, od drugiej anatomicznie strony; kto zechce, niech poszuka sobie zdjęcia na stronie Starego Teatru. Spektakl miał tytuł Słowacki umiera, powstał trzy lata temu w ramach konkursu „Młodzi w Starym”. Z dzisiejszej perspektywy zdaje się swoistą wprawką w romantycznych tematach, lekko nonszalancką, z eksponowanymi powłóczystymi spojrzeniami Słowackiego i Ludwika Spitznagla, a też i z Towiańskim (grał go Robert Ciszewski, dziś w roli Goszczyńskiego) ucharakteryzowanym na szamana i mówiącym niektóre kwestie bodaj po chińsku. Kupy to się przesadnie nie trzymało, ale brawurę niektórych odjechanych skojarzeń wspominam całkiem ciepło. Ciekawe, czy reżyser z dramaturgiem powrócą kiedyś jeszcze po raz trzeci do tamtej epoki i tamtych bohaterów; coś ich przecież w epigońskim sekciarstwie tej emigracji bez wątpienia pociąga.
***
Konrad Hetel KOŁO SPRAWY BOŻEJ. Reżyseria: Radek Stępień, dramaturgia: Konrad Hetel, scenografia: Konrad Hetel, Paweł Paciorek, kostiumy: Aleksandra Harasimowicz, muzyka: Bartosz Dziadosz, światła: Klaudyna Schubert. Prapremiera w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku 14 października 2022.