19 listopada 2015. Rano na dworcu w Krakowie kupuję "Tygodnik Powszechny" ze specjalnym dodatkiem teatralnym. Zaraz po otwarciu numeru wpadają mi w oko wybite przez redakcję słowa Jana Englerta: "Teatr publiczny? To jedno z najgłupszych określeń, jakie słyszałem".
Nieprzyjemnie. W tym samym dodatku "Tygodnik" zamieścił mój tekst, w którym po raz kolejny usiłuję to jedno z najgłupszych określenie przemyśleć, obronić, zasadzić w głowach. "No, widzisz, robaczku! I gdzie twój befsztyczek?" Czytam jednak dalej. A dalej dyrektor Teatru Narodowego wyjaśnia i rozwija: "Teatr to teatr, czyli konwencja, umowa z publicznością. Ona jest tak zmienna, że wszystkie przymiotniki tracą na znaczeniu". Wszystkie? "Narodowy" też? Czyżby obcięli im budżet? 19 listopada 2015. W pociągu odbieram telefon z TVN - robią materiał o planach odwołania Jana Klaty ze stanowiska dyrektora Narodowego Starego Teatru w Krakowie i chcą, by udzielić wypowiedzi na ten temat. Umawiamy się w południe w Instytucie Teatralnym. Młoda dziennikarka pyta: czy to możliwe, że presja polityczna może oznaczać powrót cenzury? Jak odpowiedzieć na tak postawione pytanie, by nie zabrzmieć jak idiota opanowany anty-PiSowską fobią? Próbuję ważyć słowa,