Polski teatr od ładnych paru lat układa swoje stosunki z klasykami na zasadzie swoistej nekrofilii. Wyobracać takiego nobliwego nieboszczyka, przydusić, wymiętolić obscenicznym gestem i na koniec przydać nadętej głupoty, żeby nie był mądrzejszy od nas - o spektaklu "Wiele hałasu o nic" w Teatrze Wybrzeże pisze Józef Jasielski w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.
Rzecz ciekawa, że taki radosny proceder cechuje artystów i krytyków w większości należących do mniejszości; tej seksualnej. O nazwiskach na razie zamilczę, żeby mnie nie okrzyknięto rasistą albo czymś gorszym. Czy to przypadek, czy też jakaś forma odreagowania swojej ułomności za publiczne pieniądze ? Daleki jestem od teorii spiskowej, ale ten ściekowy trend tak się mocno mutuje w nobilitacjach i gratyfikacjach, że już nie nadążam ze swoim zaprzałym konserwatyzmem. I, dalibóg, cenię bogactwo wyobraźni, prawo do twórczych poszukiwań, akcentowanie własnej osobowości / jeśli się takową posiada / I tak ciężko wywalczoną "wolność artysty". Tylko wolność - od czego ? Gorzej, że coraz częściej w teatrze chce mi się wyć i uciekam zniesmaczony, bo nie ma tam myśli, którą bym chciał zatrzymać, nie ma obrazu, który chciałbym ożywić, nie ma emocji, która by mnie wsparła na resztę dnia Jest za to świat upodlony, zohydzony, zredukowany do p