- Słup ma na koncie mnóstwo nagród, przewinęło się przez niego wielu aktorów: zawodowych i amatorów, ma swoich przyjaciół. To przede wszystkim jednak rodzaj rodziny, teatr radosny, w którym gra się dla przyjemności, pomimo trudności, który stara się także wychodzić naprzeciw konwencjonalnemu myśleniu o teatrze - MARCEL SZYTENCHELM od 25 lat prowadzi Studio Teatralne Słup.
Dariusz Pawłowski: W tym roku rocznic swój jubileusz ma także łódzkie Studio Teatralne Słup - 25-lecia istnienia... Marcel Szytenchelm: A to teatr niekonwencjonalny, który przechodził różne okresy. Zaczął się na stole... Operacyjnym? - Nie, domowym. Gdy byłem dzieckiem moja ukochana mama pozwoliła mi zaanektować wielki stół w największym pokoju na stały teatr. Jedną trzecią stołu zajmowała scena i widownia, a dwie trzecie zaplecze teatru. Tam, jak w prawdziwym teatrze, odbywały się przedstawienia codziennie oprócz poniedziałków. Sam przygotowywałem małych widzów, małe afisze, scenografię z klocków i papieru. Były światła i gong. Ba, był to pierwszy wówczas teatr w Polsce funkcjonujący według zasad teatru prywatnego: liczbę widzów na spektaklu określałem rzutem kostką - szóstka to pełna sala, a jedynka pustki. Gdy trzy dni pod rząd wypadała jedynka, sztuka schodziła z afisza. Kiedy się zaczął jednak dorosły teatr i