„Nurt” Elżbiety Łapczyńskiej w reż. Małgorzaty Szydłowskiej w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Szymon Golec z Nowej Siły Krytycznej.
Jednym ze zjawisk towarzyszących popularności literatury faktu są poszukiwania zapomnianych historii lokalnych. Podczas gdy kłócimy się o to kto buduje archiwa faktów i w jakim celu, w sztukach performatywnych trwa zwrot ku repertuarowi opartemu na pamięci niezapisanej, cielesnej. Dzięki temu te same historie oglądamy z dwóch różnych perspektyw – archiwa możemy podważać tym, co nie odnotowane na stronach.
„Nurt” według scenariusza Elżbiety Łapczyńskiej w reżyserii i scenografii Małgorzaty Szydłowskiej otwierają słowa: „Trudno zacząć, trzeba znów wejść w Nową Hutę” i dalej „Trzeba znowu zasłuchać się w Hutę”. To zaznaczenie żywości pamięci, jej namacalności, którą trudno poczuć, gdy się czyta dokumenty, będzie motywem przewodnim spektaklu Łaźni Nowej. Teatr ten jest niejako spadkobiercą robotniczego zespołu amatorskiego Nurt, który powstał w 1952 roku w tym samym miejscu i podejmuje tę samą misję społeczną. Przy pracy nad premierą pomagały córki Jana Kurczaba, spiritus movens Nurtu, które udostępniły rodzinne fotografie i dokumenty.
Wchodząc na znajomą sobie salę, czeka nas niespodzianka: ściana, której nie było, na podłodze ustawione są w rządku robocze gumiaki, po prawo powieszone płaszcze. Przez szczelinę dostajemy się na scenę, która ma formę prostokąta, po którego dłuższych bokach zasiada widownia. Przestrzeń gry przypomina piaskownicę, wypełnia ją ciemny, sypki materiał, w środku stoliki z emaliowaną zastawą, przywodzące na myśl stołówki z PRL-u. Wchodzi Jan Kurczab (Jerzy Światłoń), oficjalnie reżyser, zwany kierownikiem, w jego pamięci huta to błoto zmieszane z niebem. Nie łatwo jest powrócić do wspomnień o budowie zakładu, tym bardziej opowiedzieć historię uczciwie. Jego opisy przerywa Chór Murów, dopowiada realia świadczące o biedzie (choćby martwe krowy dające czarne mleko). A jest co demitologizować, bo Kurczab spisał kronikę „Nurt. Opowieść o pewnym teatrze” na pięciuset siedemdziesięciu czterech stronach, próżno jednak szukać na nich głosów innych ludzi.
Dołączają aktorzy grający amatorski zespół, jesteśmy świadkami prób do pierwszej premiery Nurtu – „Wodewilu nowohuckiego”. Powtarzana jest scenka, w której coś nie idzie, w końcu Kurczab prosi Gidę (Hanna Bieluszko), by powiedziała kwestię jeszcze raz, swoim głosem. Akcja przybiera postać bitwy o pamięć, zarówno jako przywołanie właściwych wspomnień, jak i walkę z zapomnieniem. Idealnie obrazuje to scena, gdy aktorzy zasiadają przy stolikach, a postać grana przez Agnieszkę Fliśnik pyta, czy naprawdę chcą być pamiętani. Kazimierz Górny (Dominik Stroka) dochodzi do wniosku, że chcę być zapamiętany z tego, że łączył życie elektryka z życiem aktora. W końcu poświęcił dla tego teatru wszystko, „karty rzucił, wódę rzucił”, a wtedy niepicie skazywało na ostracyzm, co najmniej na podejrzliwość.
Na żywo gra Nowohucki Bard – Staszek Długi (Dominik Strycharski). Mechaniczne rytmy basu przywodzą na myśl odgłosy pracy fabryk, świetnie uzupełniają je jazzowe dźwięki e-piano. Przygrywane melodie doprowadzają nas do Leopolda Tyrmanda i jego książki „U brzegów jazzu”, wydanej w 1957 roku, a więc w podobnym czasie, co wydarzenia, o których opowiada spektakl. Melodyczne tony pianina stają się kakofoniczne, gdy plany bohaterów się walą, przyśpieszają, zwalniają, subtelnie budując atmosferę, służą też jako efekty dźwiękowe (na przykład uderzeniom w twarz wtórują uderzenia w klawisze).
Hegemonia i wybiórczość archiwum Nurtu pokazywana jest również przy użyciu nagrań filmowych i zdjęć (prezentowane są po krótszych bokach sceny). Przedstawiają one jednak kadry, ujęcia, a nie pełnię rzeczywistości. Mamy też kamery transmitujące działania na żywo, które niejako utwierdzają ich faktyczność, tym samym walka ze skrybą Kurczabem trwa w czasie rzeczywistym. Animacje zmieniają białe deski dekoracji w ruinę – barak, w którym działał Nurt zbudowany był z poniemieckich desek, niemniej rozpadł się.
Spektakl dorzuca swoje trzy grosze do bitwy toczonej między chamofobią a chłopomanią. Wypominane jest Kurczabowi, że po próbach przyjeżdżał do Krakowa i zdejmował zakurzone wapnem buciory. Pada niesławna wypowiedź Olgi Tokarczuk (nazywanej tu Noblistką), że nie chce, by jej książki trafiały pod strzechy. Chór Murów entuzjazmuje się widowiskiem w Nurcie, jednak Panowie zwracają uwagę Paniom, że teatr nie może się zwyczajnie podobać. Do oglądania przedstawień trzeba mieć oczy wyćwiczone, do rozumienia – intelekt wyuczony. Pada też przytyk do różnicy cen biletów w Krakowie i Nowej Hucie. Autokrytyka mająca korzenie w walce klas, służy zadawaniu pytań: czy tamte czasy rzeczywiście minęły, czy znajdujemy się w innym miejscu, czy mamy nowe problemy?
Nie jest to spektakl jedynie o Nurcie jako miejscu, ale i o Nurcie jako konkretnym czasie, z polityczno-społecznym pejzażem. Walka o faktyczność ma dziś inny wyraz – fake newsów, sztucznej inteligencji. Scenarzystka i reżyserka stawiają pod znakiem zapytania tezę, że czasy się zmieniły. Prowokują do zadania sobie pytań: kogo słuchamy, o kogo się troszczymy, o czym zapominamy, co umyka nam w codzienności, czy emocje są nieuchwytne? „Nurt” to przedstawienie, którego się nie spodziewałem. Postarano się o wierne opowiedzenie historii tego teatru, weryfikując dostępną kronikę poprzez użycie środków, które zawdzięczamy nowoczesności. Powstała wielowymiarowa opowieść zanurzona w atmosferze zapomnianej historii, tajemnicy, a jednocześnie o czasach, co do których nie mamy pewności, czy nadal nie trwają, i czy co gorsza nadal nie mają się najgorzej.
***
Szymon Golec – student trzeciego roku Wiedzy o Teatrze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Fan niekonwencjonalnych spojrzeń, niemający nic przeciwko klasyce.