„Dom niespokojnej starości” w reż. Michała Buszewicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie na VII Kieleckim Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym. Pisze Malwina Kiepiel w Teatrze dla Wszystkich.
Nikt nie jest tak młody, by nie mógł umrzeć, ani tak stary, by nie mógł przeżyć jeszcze jednego dnia. Tym zdaniem można by rozpocząć nie tylko spektakl Michała Buszewicza, ale i rozmowę o starości w ogóle – o temacie, który przez dekady pozostawał w cieniu. Buszewicz po raz kolejny kieruje swój teatr tam, gdzie codzienność styka się z milczeniem, czasem ze wstydem lub zapomnieniem. Po przedstawieniach o współczesnych wrażliwościach reżyser skupia się na problemie starości – nie w znaczeniu biologicznym, lecz egzystencjalnym.
Simone de Beauvoir twierdziła, że „nie da się napisać historii starości”. Bardzo się myliła, o czym przypomina Buszewicz, przywołując w programie spektaklu Historię starości Georges’a Minois. Dziś, w czasach tzw. papy boom, czyli wyżu dziadków – pokolenia, które dzięki rozwojowi medycyny żyje dłużej – staje się jasne, że sprawa starości powraca z pełną siłą. I że dotyczy nas wszystkich.
Przedstawienie rozpoczyna się od decyzji: Helena (w tej roli znakomita Beata Zygarlicka), bohaterka grana z czułością i ironią, postanawia stworzyć wspólny dom. Dzwoni do przyjaciół, spisuje listę tych, „z którymi da się wytrzymać do śmierci”. W krótkich dialogach pojawia się energia działania, przekora wobec samotności, która towarzyszy starzeniu się. Buszewicz buduje świat z pozoru zwyczajny: salon, kuchnia, telefony, zakupy – a jednak widać, że to mikrospołeczny eksperyment, próba życia razem mimo świadomości zbliżającego się końca.
Zawiązuje się wspólnota, która od razu ustala zasady. Marylka (Anna Januszewska) dyktuje regulamin: kto gotuje, kto sprząta, kto dba o „ruch obowiązkowy” i o finanse. Składka z emerytur, kwartalne rozmowy o kondycji, a nawet obowiązek uśmiechu – wszystko brzmi jak parodia spółdzielczości, ale to sposób na utrzymanie sensu istnienia.
Do tego świata wkracza młody asystent Szymon (świetny Konrad Beta) – chłopak, który zawodowo „zajmuje się osobami niedołężnymi”. Jego język urzędowy zderza się z językiem wspólnoty: on chce „pomagać”, oni chcą po prostu „żyć”.
Z czasem dom zaczyna się kruszyć. Dają o sobie znać zwykłe pęknięcia: ktoś zapomina o ćwiczeniach, ktoś inny kupuje za dużo. A potem umiera jedna z bohaterek. Nie ma w tym nic wzniosłego ani tragicznego – Buszewicz nie pozwala na patos, wpisuje śmierć w porządek codzienności.
W środku tego świata oglądamy jedną z najtrudniejszych, a zarazem najbardziej przemyślanych scen – scenę seksu. Zagraną z uważnością, humorem i delikatnością. To fragment o bliskości, o prawie do dotyku i o zgodzie. W polskim teatrze rzadko zdarza się coś tak szczerego, a jednocześnie tak zabawnego.
W finale bohaterowie próbują „ćwiczyć nieistnienie”. Wspólnie, z uśmiechem, mówią o śmierci. Nie uciekają od niej – uczą się ją oswajać. Dziś, jak podpowiada ten spektakl, staramy się raczej godnie przeżyć starość – nie jako odchodzenie w cień, lecz jako ciąg dalszy.
Kończy się cicho: „Będziemy żyć dalej… do śmierci.”
To przypomnienie, że każdy dzień, nawet ostatni, może być jeszcze jednym dniem życia.