Każda władza powinna zdawać sobie sprawę, że obojętność ludzi nie trwa wiecznie. Obawiam się, że grozi nam wybuch - mówi Adam Ferency z rozmowie z Małgorzatą Święchowicz w Newsweeku.
Małgorzata Święchowicz: Jak się gra przed zamaskowaną widownią?
Adam Ferency: Bardzo trudne doświadczenie. I nawet nie tyle chodzi o to, że widzowie mają na twarzy maski, chociaż oczywiście nie jest to przyjemny widok. Dużo bardziej doskwiera to, że między widzami muszą być zachowane odległości. Co drugie miejsce jest puste i w związku z tą separacją energia widowni nie kumuluje się. Mówiąc żargonowo: nie otrzymujemy energii zwrotnej, nie ma łączności między widownią a sceną. Poza tym mamy świadomość, że to, co robimy, jest jak gra na loterii. Przy pierwszym zakażeniu teatr znów zostanie zamknięty i do widzenia.
Pan, po ciężkim zawale, powinien być szczególnie ostrożny.
- Staram się być rozumny, trzymam dystans, choć na scenie, dalibóg, trudno. Trzeba więc wierzyć, że będzie się miało szczęście i na tej loterii się nie przegra. Urodziłem się w czepku, w niedzielę, w stanie takim, że lekarz mamie powiedział: „Nic z niego nie będzie, ale pani młoda, więc zdąży urodzić jeszcze wielu chłopców". Jakoś przeżyłem, więc i tym razem stawiam na szczęście. Chciałem zaszczepić się przeciw grypie, nasz rząd przecież do tego namawia, tylko zapomniał ściągnąć szczepionki. Nazywam to syndromem stadniny w Janowie Podlaskim. Wszędzie, na każdym poziomie, niekompetencja.