"Kruk z Tower" Andrieja Iwanowa w reż. Aldony Figury w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w Teatrze dla Wszystkich.
Kiedy ostatnio byłem na szeregowym spektaklu nienowego przedstawienia, na którym cała widownia wstaje, gdy tylko aktorzy pierwszy raz wychodzą do ukłonów? Musiałbym dobrze poszperać w pamięci. Coś takiego jest w „Kruku z Tower” Andrieja Iwanowa, że poczta pantoflowa pozwala nawet po dwóch latach od premiery zapełnić szczelnie salę Dramatycznego. Co prawda tę małą, ale są spektakle, na których nawet tyle się nie udawało.
Pantofle pantoflami, wszelako „Kruk” (który prócz pokazów na żywo w Dramatycznym jeździł też do Lublina i prezentowany był online, a także doczekał się drugiej inscenizacji w łódzkim Jaraczu) ma w Internecie całą furę recenzji. Przeczytałem je sobie, czego zazwyczaj przed pisaniem własnego tekstu unikam: tym razem jednak z racji ich ilości wolałem ustrzec się wynajdywania na nowo koła. I lekko mnie zdziwił fakt, że niemal wszystkie są wręcz bliźniaczo podobne w treści, opinii i tonie. Wyłamał się Piotr Olkusz (na portalu teatralny.pl piszący akurat o wersji łódzkiej, ale że głównie znęca się nad samym dramatem, nie ma to znaczenia), zapewniający, iż utwór Iwanowa „nie jest dziełem wielkiej wagi”, a nawet trąci myszką, bo pozwala zaprezentować swoje racje obojgu protagonistom, gdy „współczesny teatr” ma raczej ZDANIE. No, ale to jest Olkusz; kto regularnie czyta jego recenzje, ten wie, że chodzi o antykonserwatystę w okopach św. Trójcy.
Cała reszta wychwala to, co i mnie się podobało. Niejednoznaczność i świetną warsztatową jakość samego tekstu, wyjątkowo umiejętnie przechodzącego z dramatu w komedię i odwrotnie, a tę ostatnią sprzedającą widzowi w sposób bynajmniej nie zamazujący psychologicznego portretu bohaterów (nie chcę się spierać z Piotrem Olkuszem, czy młodzieżowy slang w przekładzie współgra z obecnym idiolektem nastolatków; na widowni było w każdym razie sporo młodych ludzi i nie wyglądali, jakby ich raził). Fantastyczną grę Katarzyny Herman, która w roli matki udającej w Internecie nastolatkę dla nawiązania kontaktu z synem nie tylko przekonuje, ale dodatkowo gra ciałem w sposób, który (zadziwiająco) przywiódł mi na myśl poetykę Jarzyny i Warlikowskiego z czasów, gdy TR Warszawa nazywał się jeszcze rozmaitości. Niezłą rolę Konrada Szymańskiego, mającego lat 27, a bez trudu wcielającego się w bohatera młodszego o dekadę – co wielu aktorów przerasta. Nie najgorszą, dyskretną (także z racji ograniczeń technicznych samej sceny) reżyserię Aldony Figury, która udowodniła, że przy dobrze poprowadzonym dramacie psychologicznym wystarczą z nawiązką dwa krzesła, huśtawka, klatka, projekcje i muzyka: wykonawcy zrobią resztę. Wielość odcieni i smaczków tekstu – choćby nie tylko uczuciowe, ale wręcz erotyczne napięcie między „Krukiem z Tower” a „Toffi”, udzielające się nie tylko synowi, ale i całkowicie świadomej fałszywości tej gry matce. Książka programowa cytuje kogoś (samego autora?), kto stwierdza, że chciałby, aby „Kruk” zachęcił niektórych rodziców do porozmawiania z dzieckiem, inni pisali o wzruszeniach (nawet nie tak skory do uniesień Piotr Zaremba), wstrząsie czy nawet łzach.
I owszem, jest o czym myśleć, jest się też czym zachwycać – choć, przyznaję, mnie osobiście nie spodobał się finał sztuki. Nie chodzi o to, co się tam dzieje: chodzi o to, że dzieje się nazbyt łopatologicznie, nazbyt w stylu in-yer-face, można było subtelniej. Bardziej jednak zadziwiły mnie interpretacje, które znalazłem w wyżej wymienionych recenzjach.
Naprawdę to Internet ma być tym złym czarnoksiężnikiem, który mami bohaterów ułudami odciągając od prawdziwego życia? Naprawdę to na Facebooka należy zwalać społeczne dysfunkcje i problemy w kontaktach z drugim człowiekiem? Serio wystarczyłoby, żeby nasi bohaterowie, oboje w istocie równie niesympatyczni i z psychicznymi problemami, spróbowali ze sobą porozmawiać?
Publicysta Lech Stępniewski wyśmiewał kiedyś chwalców „Matrixa” twierdzących, że współczesny świat wirtualnej nierzeczywistości to coś zupełnie nowego, wymuszającego inne myślenie o niepewnym już własnej tożsamości człowieku. Dość sięgnąć po „Rozmyślania” Marka Aureliusza, napisał, by zdać sobie sprawę, że zmagania ludzi z problemem realności otaczającego świata są znacznie starsze niż komputery. Tutaj, moim zdaniem, popełniono błąd podobny. „Kruk” nie jest sztuką o tym, że syn uzależnił się od neta, matka próbowała grać w tę grę według jego zasad, a potem oboje dali się ponieść własnym nierzeczywistym tożsamościom – wszystko przez media społecznościowe i emotikony! Jest o nastolatku, który szuka niezależności i (sam nie zdając sobie z tego sprawy) kogoś, kto go pokocha, ale uczuciem pomiędzy równymi sobie; sieci zarzuca w Sieci, bo na własnym otoczeniu po prostu zdążył się sparzyć (zresztą, racjonalna to strategia: Internet ma miliony użytkowników i łatwiej znaleźć kogoś podobnego do siebie). Jest o apodyktycznej kobiecie przygniecionej problemami, zdającej sobie sprawę, że traci syna i próbującej go z częściowo dobrymi intencjami wciągnąć w „prawdziwe” życie. A jednocześnie nie zdającej sobie sprawy, że Kostia jest taki, jaki jest, bo poza jednym kumplem nie ma w szkole nikogo bliskiego, zaś nielubiana matka jako jedyny punkt odniesienia w pozaszkolnym życiu przytłacza go i dławi. Że próbę dotarcia do niego za pomocą fałszywej tożsamości chłopak potraktuje – nie bez racji! – jako próbę jeszcze totalniejszej kontroli, jakby miał jej w życiu mało. W recenzjach i książce programowej dużo pisano o śmierci ojca w tej rodzinie jako o katalizatorze problemów. Zapewne nie bez racji, ale spokojnie można sobie wyobrazić podobny scenariusz z ojcem żywym.
Może dlatego, że problem to mnie osobiście bliski – choć sam nigdy papużki nie udawałem, to dobrze pamiętam, jak się czuło w latach szkolnych – reaguję irytacją, gdy „Kruka z Tower” próbuje się przedstawiać jako przykład niebezpieczeństw Internetu. Trochę to przypomina lamenty moralistów sprzed wieku, że młódź szuka podniety w nieodpowiednich lekturach i pornografii, zapominając, iż zawsze gdzieś tej podniety szukała i będzie szukać, a wycofanie „Ulissesa” z bibliotek z pewnością tu nie pomoże. Twierdzenie, że morał tej sztuki brzmi „rodzice, rozmawiajcie z dziećmi!”, odpycha mnie nie mniej. Cała fabuła opiera się na tym, że Kostia rozmawiać nie chce, a próba skłonienia go do tego oszustwem kończy się jeszcze gorzej.
Nie wiem, czy zabrałbym własne dzieci na „Kruka” (gdybym je miał). Może, ale nie wtedy, gdy zdążyły przejść do etapu Kostii. Raczej we wcześniejszym wieku, jako pretekst do wytłumaczenia, że każdy musi kiedyś pójść własną drogą i zacząć budować bliskość na własny sposób z tymi, których sam sobie wybierze.
Czy bijący brawo widzowie w Dramatycznym też wyciągną takie wnioski? Czy może zrozumieją z tego, że dziecko w Internecie ma wszelkie szanse się zagubić i lepiej mu surfowanie ograniczyć, by liznęło trochę prawdziwego życia? Mój optymizm w tych sprawach jest ograniczony.
W tym tygodniu przeczytałem parę płomiennych tekstów opowiadających się za ograniczeniem spowiedzi małoletnich. Kilka argumentów się powtarza, w tym i taki: przecież uczymy dzieci, żeby nie rozmawiały z obcymi i unikały ich, u lekarza czy psychologa jesteśmy zawsze z nimi, a tu do księdza muszą iść na własną rękę, kto wie, czego im naopowiada.
Nie jest moją rzeczą bronić spowiedzi, bo osobiście z Kościołem mam nie więcej wspólnego, niż Kostia z matką. Przy okazji jednak nader silnie ujawnił się ultramodny ostatnio nurt myślenia: dziecko nie powinno nawiązywać żadnych kontaktów na własną rękę, bez nadzoru rodzica, bo mu jeszcze zrobią krzywdę. Ten sposób podejścia do wychowania zainfekował ostatnio nawet szkolne podręczniki, co widać w badaniach przekrojowych mojej koleżanki z Instytutu Historii PAN, prof. Anny Landau-Czajki: obcy człowiek to największe zagrożenie, gdy go spotkasz, na drzewo zaraz zmykaj! Cytując Kostię: chujowizna.
Wartość „Kruka z Tower” polega m. in. na przypomnieniu, że zagrożenia czają się również gdzie indziej. I, że jeśli chcemy w pełni nasze dziecko zrozumieć, to może właśnie w tym problem.