"Jentl" Isaaca Bashevisa Singera w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Cóż, ta historia momentami dość zasadniczo mija się z prawdopodobieństwem, szczególnie scena nocy poślubnej wywołała mą konsternację a i sąsiadka z lewej z niedowierzaniem szeptem spytała męża – Heniu, ale jak to…
Oglądamy więc bajkę, baśń, przypowieść, jak kto chce to przedstawienie nazwać, tak niechaj nazywa – najważniejsze jednak, że dobrze się je ogląda, że wciąga, że wzrusza i bawi, także (ciekawe, czy z Singera wziętymi) dwuznacznościami. Mam kilka ulubionych scen, m.in. w mykwie, czy u krawca podczas przymierzania spodni, to wręcz majstersztyk, zwracam też uwagę na może niespecjalnie optymistyczny, ale bardzo pięknie zrealizowany finał. Unikałbym może - pisząc o tym spektaklu - wątków feministycznych, na które tak bardzo zwraca się uwagę, naturalnie spektakl JEST o kobietach, o walce o wolność myślenia, o prawo do zmiany świata itepe, ale – czy Jentl te wojny naprawdę wygrywa? Owszem, w końcu stawia na swoim, skutecznie przeciwstawia się tradycji, cena jednak którą za to zapłaci – samotności, oddalenia od tak kochanych przyjaciół - będzie wysoka.
Dopracowana choreografia, świetna muzyka Hadriana Filipa Tabęckiego, dobrze brzmiące tłumaczenie Remigiusza Grzeli i cały zespół TŻ w znakomitej dyspozycji, z najlepszym na scenie Danielem Antoniewiczem, który w moim przebiegu grał Awigdora. Większość ról – zauważmy - jest dublowana, a nawet triplowana, i twórcy twierdzą, że przynajmniej trzykrotnie trzeba Jentl obejrzeć, bo każda z trzech aktorek grających rolę tytułową jest ZUPEŁNIE inna. Czuję się namówiony.