„Latający Potwór Spaghetti” Mateusza Pakuły w reż. autora w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Maciej Stroiński.
Na inaugurację Adwentu, który rozpoczął się w ostatnią niedzielę, udałem się do teatru i wszystko się zgadza, bo grali jasełka. Zamiast Maryi, Józefa i dziesiątka Jezus wystąpili Syn Boży, Duch Święty i Szatan, czyli zbliżony krąg towarzyski. Ciekawe, co reżyser zaproponuje na Wielki Post. Jaką wersję drogi krzyżowej. Chociaż może już to zrobił.
Latający Potwór Spaghetti to przedstawienie programowo śmieszne, a przynajmniej do dwóch trzecich. Mateusz Pakuła deklaruje zarazem, że chce zaproponować „pretekst do dyskusji o religii” (wywiad dla PAP-u). Cóż, każdemu wolno marzyć. Jako kabaret jest to jeszcze w miarę, lecz jako „pretekst do dyskusji” – jest to kabaret. Szopka krakowska z przyśpiewkami w duchu Saturday Night Live, a potem homilia, także zabawna, ale tym razem niechcący.
Spektakl w założeniu miał być antyreligijny, jednak to raczej tylko pobożne życzenie. W praktyce wyszedł pocieszny, adwentowo-karnawałowy ubaw, nieinwazyjne śmieszki ze świętości. Jakby licealna loża szyderców wystawiła antyjasełka, żeby wkurwić katechetkę. Sami deklarują taki właśnie zamiar: „Jeśli na premierę przyjdą koła różańcowe i będą krzyczeć – niech krzyczą” (wywiad dla „Wyborczej”). Jaki kraj, taki antyklerykalizm.
To ogólna cecha tego przedstawienia: aspiracja. LPS ciśnie na dowcip, na kontrowerę, na obrazoburstwo, na stawianie diagnoz. Czyli podobnie jak większość polskiego teatru ambitnego. Zawiera stałe elementy estetyki obecnie dominującej: musical, taniec towarzyski i ironię z puszki.
Zawiązanie akcji: Bobby Henderson, prorok pastafarianizmu, ląduje (można wnosić, że po śmierci) w poczekalni piekła, w przedpieklu, w hell’s kitchen, gdzie tłumaczy księciu ciemności, czemu dowcipy są śmieszne. Jeśli dowcip należy tłumaczyć, to ja Wam powiem, że jest to słaby dowcip. Sceniczny Henderson mało przypomina swą wersję z realu: w Łaźni bliżej mu do smerfa Ważniaka.
A może faktycznie tak wygląda piekło? Siedzisz i oglądasz coś, co tylko chce być zabawne. Rzecz zaczyna się od dyskotekowego szlagieru Gdzie jest krzyż? by Mr HEK, do którego Szatan tańczy na filarze. Twórca odgrzebuje wspomnienia ze złotych czasów Jutuba. Zawiązanie akcji: taniec, powróci jako jej rozwiązanie.
Mateusz Pakuła wrócił do korzeni. Do pierdzenia pachą. Do chłopackiej estetyki à la Twardy gnat, martwy świat, Kowboj Parówka i Jungle people, w której czuje się najlepiej. Wrócił, ale przemieniony. Jako obecnie już autorytet, nie mógł odmówić sobie odrobiny mansplainingu, kulminacyjnego kazania, deus ex cathedra. Do komedii – tak, ale razem z naszymi muchami w nosie. Byłoby super, gdyby ten spektakl pozwolił sobie być po prostu głupi, ale na własną szkodę pozoruje głębię. Scenariusz przedstawienia zawiera moment autorefleksji i autorecenzji, słowa: „Co za gówno”.
Bardzo dobra scenografia. Fiolet z zielenią, dwoma pochodnymi błękitu – doceniamy. Pudełkowość cyrku na kółkach przywodzi na myśl wspomnianą wyżej szopkę. Wystrój obiecuje więcej, niż oferuje spektakl. Na jego wysuczonym tle widać jakość tych sucharów.
Nie od przedwczoraj wiadomo, że Szymon Mysłakowski jest świetnym aktorem. Co on robi w tym spektaklu? Marnuje się. Super dekor, super Szatan. Dodatkowym atutem przedstawienia jest jego krótkość. Co gra recepcjonista po prawej? Siedzi i kwitnie jako żywa scenografia.
Z boku stoi ksero jako metafora. W LPS jest kserowane z Monty Pythona, South Parku (w tym z serialu w serialu pt. Terrance and Phillip) i Opery mleczanej. Gdyby potrafili na tym poprzestać… Byłoby fajnie, gdyby LPS okazał się tym, na co się zapowiada, poprawnym młodzieżowym spektaklem memem, ale – niestety – na tym inspiry się nie kończą, bo, jak była mowa, dzieło ma ambicje. Stylizuje się na francuską powiastkę oświeceniową w duchu Kandyda i Kubusia Fatalisty. Pakuła pragnąłby trafić jak oni na indeks, ale nie ma już indeksu. W katalogu marzeń twórcy znajduje się też przebicie Frljicia, a przynajmniej doszlusowanie doń. Zwłaszcza to ostatnie życzenie gwiazdkowe raczej się nie spełni.
Latający Potwór Spaghetti reprezentuje swoisty odłam teatru familijnego. Jego średnio pomysłowy tytuł można by zastąpić mianem à la Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek Petera Greenawaya: Reżyser, aktor, żona aktora, brat reżysera, żona reżysera i brat żony.
Spektakl kończy scena balu w nurcie breakdance. Czyli jak to u nas: w finale chocholi taniec. Walka proroka z demonem toczy się na wygibasy. Tańczą, jakby nie umieli. Finałowe pytanie („Wygrałem?”) pozostaje zatem bez odpowiedzi.
PS. A poza tym stara bieda. Wszystko zdechło. Przez „wszystko” rozumiem portale „Teatrologia.info” i „Teatralny.pl”, miesięcznik „Teatr” oraz cykle felietonów „Kołonotatnik” Drewniakasa i „Odpowiedzi” Głowackiego. Aby pożegnać Państwa optymistycznym akcentem, zauważę, że ten ostatni reinkarnował się w zinie „Kraków i Świat”.