EN

16.03.2023, 08:55 Wersja do druku

Jarosław Jakubowski: Gettyzacja życia nie buduje wspólnego pola kultury

O dramacie zaprzedawania duszy diabłu, stole babci i wykluczeniu w kulturze mówi Jarosław Jakubowski.

fot. mat. Teatru Miejskiego w Gdyni

Barbara Gruszka-Zych: Czym według Ciebie jest dramat?

Jarosław Jakubowski: To sposób ożywiania słowa poprzez postaci, w które wcielają się aktorzy, sprawiający, że staje się ono ciałem aktorskim. To sceniczne budzenie go, żeby zaczynało pracować nad własnym przeistoczeniem, ale też przeistoczeniem odbiorcy. A na poziomie podstawowym to spotkanie człowieka z drugim człowiekiem.

Mówiąc o swoich dramatach podkreślasz, że przedstawiłeś w nich sytuację, w jakiej znalazł się nasz świat. Co sprawiło, że tak się stało?

Jestem zwolennikiem myślenia o dramacie w kategoriach tradycyjnych. Według nich jego osią powinien być konflikt postaw, racji, interesów. Nie tyle ja, ile właśnie świat stawia moich bohaterów wobec wyzwań często niemożliwych do rozwiązania. Pułkownik Kurtz z „Jądra ciemności” Josepha Conrada nazwał to grozą. W dramacie „Znaki” jego bohater pisarz Jan zostaje postawiony przed dylematem – albo zacznie pisać według nowych zasad pisowni, które całkowicie kaleczą język, którym do tej pory porozumiewał się z czytelnikiem, albo po prostu zniknie – nie będzie go jako pisarza.

Można powiedzieć, że zastanawia się, czy ma zaprzedać duszę diabłu.

Można tak powiedzieć. Cały dramat rozgrywa się wokół dylematu, czy ma ją zaprzedać, czy też nie. I to jest sytuacja dramatyczna, w jakiej znalazł się mój bohater. W zamykającym zbiór „Powrocie porucznika” bohater zbiorowy, którym jest leśny oddział partyzantów, wypatruje przyjścia tytułowego porucznika, który ma nadać nowy kierunek ich życiu. Oni czekają, aby pójść na stolicę tego wykreowanego w dramacie państwa, żeby osiągnąć ostateczne zwycięstwo, co, jak łatwo się domyśleć, z różnych powodów nie nastąpi. Każdy z moich bohaterów zmaga się z dylematami potęgującymi poczucie dramatyzmu świata, w którym żyje.

Podobny klimat ma Twój „Generał”, odnoszący się do realnej postaci gen. Wojciecha Jaruzelskiego.

Mamy w nim do czynienia z czymś, co sam Generał – nie pada tam jego konkretne nazwisko – nazywa „przeklętą podwójnością”, w którą jest uwikłany. Stało się tak, bo będąc wierny wyznawanym przez siebie zasadom, został jednocześnie zdrajcą własnego narodu. Jako autorowi tego dramatu zależy mi bardzo na tym, żeby tak go odczytywano.

To szczególna sytuacja, kiedy autor daje sugestie, jak interpretować jego utwór. Robisz to dlatego, że przeinaczano przesłanie dzieła?

Dotąd miała miejsce interpretacja radiowa w Programie I Polskiego Radia i sceniczna w Teatrze IMKA. Każda wydobywała z tego dramatu co innego. W wersji radiowej skupiono się na podwójności bohatera i zwrocie dramaturgicznym następującym w końcówce sztuki. W wersji teatralnej – na ukazaniu Generała jako postaci Beckettowskiej, jakby wyjętej z jego „Końcówki”. Przedstawiono go jako postać uwięzioną we własnej głowie, w ciasnej przestrzeni wyrzutów sumienia.

Z jednej strony pokazujesz Generała jako postać posiadającą wnętrze, a z drugiej jako kierującego się instynktami samca.

Nie przez przypadek umieściłem tam scenę, w której mój bohater przywdziewa zielony mundur generalski, staje przed lustrem i strojąc różne dziwne miny, udaje zielonego gada…

…nawet syczy…

Wymyślając taką sytuację, może w podświadomości miałem przekonanie, że zło, którego dokonał Jaruzelski na narodzie polskim, nie jest abstrakcją. Może jako człowiek nie był do końca zły, ale stał się narzędziem w ręku zła.

Współczuję mu, kiedy żali się Generałowej, że właściwie nie umie już żyć, że wszystko mu zwisa…

Ten mój dramat od początku był odczytywany bardzo emocjonalnie, a emocje nie sprzyjają spokojnej lekturze. Jedni odbierali jego bohatera jako jednoznacznie złą kukłę do bicia. Z drugiej strony barykady politycznej padały zarzuty, że staram się usprawiedliwiać jego niecne postępki.

Próbujesz ocalić w nim człowieka.

Po premierze podchodzili do mnie ludzie ze strony generalskiej, dziękując, że w końcu ktoś potraktował tę postać sprawiedliwie, unikając oceniania. Stale mam świadomość, że pisarz nie jest w stanie pokazać absolutnej prawdy o człowieku, bo prawda ludzkiego serca pozostaje pomiędzy człowiekiem a Bogiem. Pisarz musi się starać, żeby wyobrażenie o tym jakoś odbiorcy przybliżyć. Nie chodziło mi o sąd nad Generałem, tylko o pokazanie konsekwencji zła w życiu człowieka.

fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska/mat. teatru

Czy za pomocą sztuki można dokonać osądu?

Już Joseph Conrad mówił, że pisząc, chciał wymierzać sprawiedliwość widzialnemu światu. Ale wydaje mi się, że wymierzanie sprawiedliwości nie jest tym samym co sądzenie. Sądzenie to upraszczanie rzeczywistości, która nigdy nie jest zero-jedynkowa. Między innymi dlatego piszę dramaty – żeby uzmysłowić to czytelnikom.

Wydaje mi się, że osąd pozostaje w gestii Boga, nie człowieka.

W wymiarze stricte prawnym jest też sprawą ludzką, bo winą i karą zajmuje się wymiar sprawiedliwości. Ale przede wszystkim musimy pamiętać o sądzie Bożym, ostatecznym, o trybunale sumienia, w naszej myśli chrześcijańskiej nierozerwalnie związanym z Dekalogiem. Właśnie dlatego tego ateistycznego dyktatora rzuciłem w samo centrum myśli chrześcijańskiej, każąc mu się zastanowić, czy nie grozi mu piekło.

Takie pytania są dziś niemodne.

Uważam, że dramat nie musi być modny – ważne, żeby poruszał.

I to Ci się udaje. Czy sięgając po ten temat, czułeś, że jesteś odważny?

Mnie to po prostu obchodziło! Zarzucano mi, że to koniunkturalizm, a ja wtedy spytałem, gdzie w polskim teatrze są sztuki o podobnej tematyce. Nikt inny nie podjął tego wątku, dlatego pojawiła się jakaś biała plama w dramaturgii polskiej.

Powiedziałeś mi, że Twoje dramaty powstają przy starym stole babci Stefanii. To taka metafora wszystkiego, co w Twoim życiu stałe?

Jestem mocno udomowiony, wychowałem się w tradycyjnej rodzinie, w której pielęgnowano wartości i wpojono mi katolickie wychowanie. Ten dębowy rozkładany stół babci, przy którym jedliśmy obiady i świętowaliśmy, jest symbolem rodzinnej ciągłości. Nie mam specjalnego gabinetu do pracy – moim gabinetem jest ten stół.

To taka Twoja kotwica?

On zakotwicza mnie w dawnych czasach i w teraźniejszości. Mieszkam w domu, gdzie mieszkali moi rodzice i dziadkowie. To takie centrum mojej małej galaktyki.

W swoich utworach wymyślasz pełne napięcia sytuacje, a okazuje się, że w środku masz spokój związany z posiadaniem stałych punktów odniesienia.

Bo żeby tworzyć literaturę, trzeba mieć w sobie, mimo wszystko, jakieś uporządkowanie. Mówię mimo wszystko, bo literatura wynika też z jakiegoś niepokoju i lęków. Wierzę w stare arystotelesowskie zasady budowy dzieła literackiego, dlatego mam przekonanie, że aby stworzyć dramat, muszę obmyślić w detalach jego architekturę, która stoi na fundamencie tego spokoju.

Od lat piszesz też wiersze.

Nie oddzielam ich zasiekami od dramatów. Moje dramaty też wzięły się z poezji, tyle że w pewnej chwili poczułem potrzebę mówienia większą liczbą głosów. W moim przypadku poezja jest matecznikiem wszystkiego, co piszę.

Mówimy o dramatach, ale dramatyczna wydaje się też sytuacja autorów takich jak my, przyznających się do Pana Boga. Jak oceniasz sytuację na rynku literackim podzielonym na lewą i prawą stronę? Wszyscy wiedzą, że w tym układzie ta druga jest skutecznie pomijana.

W tym momencie przypomina mi się artykuł, który napisałem jeszcze przed 2010 r., zatytułowany „Bez prawej nogi”. Zwracałem w nim uwagę, że w naszym dyskursie kulturalnym nie poświęca się uwagi autorom z prawej strony. W ostatnich latach przybrało to wręcz dramatyczny rozmiar. Sfera kultury podzieliła się na nieposiadające do siebie dostępu getta.

Bardzo mnie to martwi, bo pamiętam czasy, kiedy pisarze z różnych stron politycznych, a może raczej – różnych światopoglądów, potrafili się spotykać i rozmawiać ze sobą. Spierali się, ale łączyło ich to, że tworzą wspólne pole kultury.

Dzisiaj obserwujemy, jak skutecznie się rozdzielają. Tworzą się koterie środowiskowe, czego emanacją stały się nagrody literackie. Powszechnie wiadomo, że pewni pisarze nie dostaną pewnych nagród, a z kolei pewne nagrody czekają tylko na konkretne nazwiska. Taka gettyzacja życia, nie tylko literackiego, nie buduje wspólnego pola kultury. A kultura to przecież uprawa i wspólnie powinniśmy uprawiać to pole. Niektóre środowiska jednak wolą działać na zasadzie wykluczenia innych, myślących inaczej niż one.

To skutkuje odsuwaniem na bok tematyki duchowej.

Niestety, w ten sposób pisarze tracą szansę na wzbogacenie swojego wnętrza, na pogłębienie go o ten wątek, a przez to na ciekawszą twórczość.

Jak powiedział wybitny krytyk Tomasz Burek, tym twórcom pozostają jedynie zimne ognie poezji, ale też szerzej – literatury.

Próbuje nam się wmówić, że takie pojęcia jak dusza, sumienie czy grzech są staromodne, nie mają zastosowania we współczesnych skomplikowanych czasach. Mam świadomość, że czasy się zmieniają, ale nie zapominam, że wspomniane pojęcia do końca świata będą decydować o naszym życiu.

A więc jest nadzieja?

Póki są pisarze, którzy w to wierzą – nie jest źle.

Jarosław Jakubowski
ur. w 1974 roku w Bydgoszczy. Poeta, prozaik, dramatopisarz. Otrzymał Grand Prix 6. Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych „Raport” 2011 w Gdyni za „Generała”. Laureat nagrody głównej Festiwalu Dwa Teatry 2019 w Sopocie za scenariusze spektakli telewizyjnych „Generał” i „Znaki”. Wkrótce ukaże się wydany przez PIW wybór jego dramatów „Znaki. Dramaty”.

Tytuł oryginalny

Jarosław Jakubowski: Gettyzacja życia nie buduje wspólnego pola kultury

Źródło:

„Gość” nr 8/2023