„Król Skin” - audioperformens dokumentalny Grzegorza Hanna kolektywu Pegazy Zarazy ze Szczecina na 56. PTMF Kontrapunkt w Szczecinie. Pisze Tomasz Domagała w oficjalnym dzienniku festiwalu DobraPunkt.
Zaczyna się od tego, że proszą nas, żebyśmy usiedli do skromnie zastawionego stołu. Czerwony obrus, talerzyki, kieliszki do wódki, jakieś kwiaty do dekoracji, nic szczególnego. Trzydzieści kilka miejsc, plus tronowe krzesło u szczytu stołu, przykryte biały płótnem. Gdy zaczyna się spektakl, spod tkaniny wydobywa się półnagi bohater. To prawdziwa postać, ciesząca się swego czasu w Szczecinie niezbyt dobrą sławą, tytułowy Król Skinów – Grzegorz Hann „Siusiak”. Specyficznie ucharakteryzowany, z pobieloną twarzą, prezentuje się niczym szekspirowski bohater jakiejś tragedii. Może Ryszard III, a może Prospero. Na ekranie po przeciwnej stronie stołu ukazuje się jego własna twarz – będzie się w nią wpatrywał przez cały spektakl. Na ekranie za nim zobaczymy jego opowieść, skomponowaną z nagranych fragmentów jego „pielgrzymki”, odbywanej po latach do miejsc, w których rozgrywał się pierwszy etap jego życia. Ten mniej chwalebny: pełen przemocy, narkotyków i wszystkiego, co może spotkać człowieka, który się mocno pogubił. Filmiki dla odmiany przedstawiają naszego bohatera bez teatralnego sztafażu. Ot, normalny facet po pięćdziesiątce opowiada swoje życie. Słuchamy w skupieniu jego niezwykłej historii, stopniowo doświadczając uczucia, gdy włos jeży się na głowie. Co ciekawe, tracę pewność, czy postać Hanna jest w spektaklu grana przez aktora, czy przez niego samego. Zresztą, gdy się nie zna człowieka, w jaki sposób to można odróżnić?
Bohater siedzi, patrzy i hipnotyzuje, od czasu do czasu sięgnie po papierosa, od czasu do czasu westchnie albo zmieni pozycję. Próbuję zgadnąć, co myśli, co czuje. Z jednej strony bombarduje go obraz własnej, prawie nieruchomej twarzy, z drugiej – sącząca się z nagrań historia jego życia. On jednak zachowuje pokerową twarz. Nie daje sobie wyrwać tajemnicy, siedzi i trwa, jakby rozumiał, że karą za to, co robił, będzie wieczna męka opowiadania swojej historii i odgrywania swojego losu. Takie syzyfowe aktorstwo, z zastrzeżeniem tylko, że każdego wieczora przed innymi obcymi, i przede wszystkim oceniającymi go ludźmi. Bo jak pozostać obojętnym wobec scen z jego życia, o których słuchamy. Jak przejść do porządku dziennego nad heroinowymi odlotami, bezczeszczeniem katedry ekskrementami czy całkowitą demolką własnego mieszkania, żeby w ten sposób powiedzieć własnej matce, że się jej nienawidzi? Przy tej ostatniej opowieści od razu pomyślałem, że to przecież niezwykle teatralna scena. Zamiast wyrzucić z siebie wściekłość za pomocą kilku słów, Hann z kolegą urządza upiorny, skrajnie dramatyczny performans. Różni się on od teatru jednak zasadniczo. Jeśli założyć, że sztuka ma eksplorować granice czy wręcz je naruszać, dokonywać gwałtu na społecznym porządku czy dekonstruować tabu, „performansy” Króla Skinów okażą się jej najgłębszą emanacją, zwłaszcza że dokonywane były z bezsilności, potrzeby buntu, podlane sosem złych, ale najczystszych emocji. Oczywiście życie jest naprawdę, ich istota należała więc do rzeczywistości. Odbywały się one jednak często wobec tych samych reguł co sztuka, z tym, że były prawdziwe i miały, bądź przynajmniej powinny mieć, różnorakie konsekwencje.
I tu dochodzimy do sedna tego spektaklu, opowieść Hanna obnaża nam bowiem fałsz teatru a przez niego sztuki w ogóle: siedzimy za stołem i słuchamy opowieści, która bazuje na prawdziwym, daleko bardziej dramatycznym niż jakakolwiek sztuka losie prawdziwego człowieka. Jest hubą na zdrowym, jak się nas teraz zapewnia, drzewie życia konkretnego człowieka, żywiąc się w gruncie rzeczy tylko chorymi komórkami jego organizmu, naroślą, której w żaden sposób nie da się już wyciąć.
Może więc w kontekście Króla Skinów w słynnym powiedzeniu Bismarcka, że naród nie powinien widzieć jak się robi kiełbasę i politykę, warto zmienić kiełbasę na szczeciński paprykarz. Wyborny przysmak, którym zajadają się w Szczecinie miejscowi, turyści i w końcówce spektaklu – my, jego widzowie, staje nam przecież w końcu w gardle, gdy uświadomimy sobie, jaki koszt tego przedstawienia ponosi jego bohater, siedzący z nami przy stole, prawdziwy jak nigdy – Grzegorz Hann.
Panie Grzegorzu, dziękuję za Pana odwagę i za to, że zechciał się Pan swoim życiem z nami podzielić. Nigdy nie widziałem w teatrze trudniejszej misji.