„Gra o męce i zmartwychwstaniu” wg scen. Patryka Kenckiego w reż. Jerzego Machowskiego w Polskiej Operze Królewskiej w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w Teatrze dla Wszystkich.
„Gra o męce i zmartwychwstaniu” w Polskiej Operze Królewskiej to swoista kontynuacja pochodzących sprzed półtora roku „Pastorałek staropolskich”, oparta na podobnej idei; wziąć dawne koncepty, teksty (m. in. Mikołaj z Wilkowiecka) i muzykę (m. in. Mikołaj Gomółka i Wacław z Szamotuł), nieco podszlifować i z szacunkiem dla oryginału uzupełnić tworząc spójną całość przystępną dla współczesnego widza. Mówiąc do tego wprost: bez dekonstrucji, problematyzowania, puszczania oka do publiki.
Historię pasji i rezurekcji trudniej atrakcyjnie opakować niż wesołą adorację w betlejemskiej stajence, tu potrzebny jest nastrój skupienia, powaga osiągnięta przy tym (z racji gatunku) środkami innymi niż wszechobecny naturalizm. A jednak wyszło moim zdaniem nawet lepiej niż poprzednio. Może pierwszy naleśnik zawsze będzie niedorobiony, a może POK po prostu dojrzewa – choć nie bardzo wiadomo, jaki kierunek obierze nowa dyrekcja, choć Operze odmówiono budowy nowej siedziby, widać, że wszystko krzepnie. To już nie zbieranina różnej rangi solistów, jak było jeszcze w „Pastorałkach”, ale prawdziwy zespół.
Wsparli go przy tym znakomici twórcy – poczynając od scenarzysty Patryka Kenckiego i reżysera Jerzego Machowskiego, skądinąd debiutanta w operze, najlepiej dotąd znanego z Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji. Przyznaję, że jestem zbudowany szlachetną prostotą, jaką udało mu się tchnąć w całe przedstawienie. Ciekawie rozwiązano problem scenicznej obecności Chrystusa: Zbawiciel nie pojawia się osobiście, jego kwestie mówi obecny z boku podium Prologus – Adam Kruszewski, natomiast w warstwie wizualnej odwołano się do symboli. Piłatowi żołnierze biczują z zaciśniętymi zębami szafot, żałobnicy zdejmują z krzyża strzęp czerwonego płaszcza niosąc go z taką czcią i delikatnością, jak gdyby dotykali skrwawionych zwłok Mistrza, Judasz zamiast całować nauczyciela wychyla do dna kielich jego krwi zachłannym, zapalczywym gestem. Można? Można. Na swój sposób robi to wrażenie nie mniejsze niż recenzowane przeze mnie niedawno krwawe jatki Markusa Öhrna.
Za wizualną oprawę spektaklu odpowiadała Aleksandra Reda, pracująca już na tej scenie przy „Koronacji Poppei”. Scenografia, choć ascetyczna, udała się bodaj bardziej niż w jakimkolwiek innym przedstawieniu POK – z jednej strony fantastycznie pomyślana i oświetlona konstrukcja-przegroda z tyłu, która przy odpowiednim wycieniowaniu potrafi się z marszu zmienić już to w las, już to w wypełniony tłumem horyzont, z drugiej drewniane rekwizyty: kozły, szubienica czy stół Ostatniej Wieczerzy. Ducha przedstawienia dobrze wyrażały kostiumy, raczej symboliczne i czytelne niż robiące wrażenie czy pomysłowe – z jednym wyjątkiem: podobnie jak w „Pastorałkach” realizatorzy zaszaleli przy postaci Diabła, który podejrzanie tu przypomina Donquixote’a Doflamingo z mangi „One Piece” (tylko w innych kolorach). Kazimierz Dejmek, gdyby żył, byłby chyba z tego wszystkiego bardzo zadowolony.
Słychać też, że zespół znacznie poprawił się pod względem dykcji. Co prawda nadal nie zawsze byłem w stanie w pełni zrozumieć śpiewany tekst – trzeba jednak wziąć pod uwagę odmienność polszczyzny renesansowej, w którą zespół wyraźnie się wgłębił, co najlepiej słychać w specyficznych akcentach – ale skończyła się nieczytelna słowna magma, zdarzająca się niekiedy w przeszłych produkcjach.
Wśród śpiewaków tym razem nie było wielkich odkryć – najlepiej sprawdzili się znani i lubiani, czyli Kruszewski i Wojciech Gierlach (jako Faryzeusz). Zaraz za nimi postawiłbym młodziutkiego basa Pawła Michalczuka, który stał się ostatnio jednym z ulubieńców publiczności POK i nie bez przyczyny; sprawdza się tu znakomicie w roli targanego emocjami Piotra. Ten sam artysta śpiewał również Zacharyjasza, a choć rólka jest maleńka i postać schodzi ze sceny po pierwszych paru minutach, czas ten wystarczył, by Michalczukowa elegancja śpiewu i wyczucie stylu renesansowej muzyki oraz polszczyzny nadały z marszu ton przedstawieniu. Na wdzięczną pamięć zasługują również trzy Maryje (Gabriela Kamińska, Dorota Lachowicz, Justyna Stępień). Ostatecznie jednak siła tej obsady tkwi nie tyle w jakości najmocniejszych ogniw, ile w tym, że nie zawiera ogniw słabych, podobnie jak orkiestra pod batutą Krzysztofa Garstki.
Wspomniany tu Doflamingo zwykł wyrażać zadowolenie onomatopeją „Fufufufufufu!”. Może dziecinne, ale to właśnie myślałem sobie wracając po premierze Agrykolą. Jarosław Marek Rymkiewicz, w wierszu z pewnością znanym realizatorom, ujmował podobny nastrój inaczej: „Prosto w nicość – co za odlot odlotowy / (Nic innego nie przychodzi mi do głowy) / Bóg jest super – idę w jego okolicę / Moje życie wsparte o tę tajemnicę”.