„Wariacje enigmatyczne” Erica-Emanuela Schmitta w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w „Teatrze dla Wszystkich.
Dramaty Erica-Emanuela Schmitta należą do tych, które wciąż wznoszą na wyższe piętro pojawiające się w nich emocje i sensy, należą do tych, w których ustawicznie prowadzona jest gra między nie tylko samymi protagonistami, ale również między tym, co dzieje się na scenie a publicznością. Poszczególne komunikaty, które otrzymujemy wciąż ulegają infiltracji, hybrydyzacji i różnym fluktuacjom. I w tych rozmigotanych wariacjach na temat świata przedstawionego autor „Libertyna” stawia pytania o to kim jesteśmy, skoro przybieramy w życiu co i rusz inne maski i oblicza. No właśnie, czy jesteśmy takimi jak chcą nas widzieć inni, jakie postawy prezentujemy i kim się stajemy wobec spotykanych ludzi, kiedy możemy być w jednym rzędzie z nimi, a kiedy dzieli nas przestrzeń nie do pogodzenia? I czy zawsze stać nas na szczerość i uczciwość, a przede wszystkim na sposobność ofiarowania sobie miłości i piękna? Schmitt nie odpowiada na wszystkie te pytania wprost, albowiem lubi uciekać w pewien rodzaj prowokacji i dwuznaczności. Artur Tyszkiewicz w „Wariacjach enigmatycznych” w warszawskim Ateneum zwraca uwagę na jeszcze jedną rzecz, mianowicie na to, jakie zagrożenia towarzyszą tego typu relacjom i procesom, kiedy pojawia się osobowościowe rozchwianie i zaczynamy tracić kontrolę nad płynnością ról, które nagle w innym kontekście sytuacyjnym czy komunikacyjnym przyjmujemy. I jaki może mieć to wpływ na naszą świadomość i postrzeganie rzeczywistości przez pryzmat naszej wrażliwości, tym samym na względność naszych zachowań i ich stosunek do obowiązujących reguł, norm czy zasad.
W „Wariacjach enigmatycznych”, tytułem zaczerpniętym z kompozycji Edwarda Elgara, spotyka się dwóch mężczyzn, którzy nagle połączeni zbiegiem nieuchwytnych wcześniej okoliczności, muszą w tej nowej konstelacji odnaleźć nie tylko samych siebie, ale też spróbować spojrzeć na siebie z perspektywy drugiej osoby. Wspomniany utwór Elgara, który jest zbiorem czternastu wariacji, jest nie tylko ważny ze względu na nastrój tej refleksyjnej muzyki, ale przede wszystkim na strukturę, która charakteryzuje się zmiennością użytych tematów i motywów, określoną rytmiką, tonacją, dynamiką i polifonicznością. Wokół nich ogniskuje się to, co się stwarza między bohaterami w sensie gry jaką zaczynają między sobą prowadzić. Eric Larsen (Grzegorz Damięcki), dziennikarz pracujący w lokalnej gazecie na prowincji, po uzyskaniu zgody na udzielenie wywiadu pojawia się w domu sławnego pisarza Abla Znorki (Krzysztof Tyniec), który postanowił zamieszkać na obrzeżach wielkiego świata. Noblisia od lat z nikim się nie spotyka, żyje samotnie na skandynawskiej wyspie, która jest niczym twierdza odgradzająca go od rzeczywistości, przed którą się schronił. Bardzo szybko okazuje się, że łączy ich znacznie więcej niż można było się spodziewać. Chodzi bowiem o kobietę, która kiedyś połączyła ich losy, a teraz zaczyna dzielić pomimo wspólnoty przeżytych klęsk, lęków, rozczarowań i rozgoryczeń. Ich rozmowa jest niczym innym jak odkrywaniem kolejnych tajemnic, które skrywa przeszłość. Sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna, albowiem okazuje się, że to, co ich złączyło jest na tyle silne, że jednocześnie mogłoby stać się swego rodzaju wyzwoleniem od tego czego doznali, co przeżyli, tyle że na możliwość powrotu do utraconej nadziei, wiary i miłości jest już za późno.
Schmitt stara się konstruować dialogi tak, by były pod względem psychologicznym emocjonujące i trzymały w napięciu. Stara się stopniować napięcie i precyzyjnie pokazywać kolejne odsłanianie się swoich bohaterów. Nie udaje mu się jednak do końca uniknąć tonu pewnej pretensjonalności, choć aktorzy robią co mogą, by tę skłonność dramaturga do pewnego intelektualnego naddatku powściągnąć, być może autor za bardzo wziął sobie do serca, że Znorko był również filozofem. Tyniec z Damięckim starają się unikać afektacji, która miejscami w tekście się pojawia, stawiają na naturalność, swobodę i lekkość reakcji, uciekając od jakiejkolwiek egzaltacji czy przesady. To dzięki nim i wyczuciu każdego słowa, ale i umiejętności zagrania milczeniem czy spojrzeniem, atmosfera spektaklu coraz bardziej gęstnieje, a ciekawość widza nie słabnie. Warto szczególnie podkreślić rolę Krzysztofa Tyńca, który doskonale radzi sobie z megalomanią swojego bohatera, z jego grubiaństwem, egocentryzmem i mizantropią, jednocześnie wyciąga z niego paletę barw poranionego człowieka, ukazując jego czujność na partnera, a także pojawiającą się w pewnych momentach nie tylko agresywność, ale i delikatność. Na tle znakomitej kreacji Tyńca, ciekawie zniuansowanej i niejednoznacznej, nieco mniej wyraziście jawi się postać zagrana przez Damięckiego. Na tle jego wcześniejszych dokonań to rola zagrana poprawnie, ale niewiele nowego wnosząca w jego dotychczasowy aktorski wizerunek.