Pozwólcie, Państwo, na parę słów komentarza do artykułu p. Romana Pawłowskiego (Gazeta Wyborcza) pt. Awangarda w sercu teatralnego tradycjonalizmu. Osobiście jestem całym sercem za teatrem młodym, awangardowym, jak go nazywa p. Pawłowski, czemu dawałem wielokrotnie wyraz publicznie. Byle nie był to teatr uznany przez opiniotwórcze media za jedynie słuszny i powszechnie obowiązujący - pisze Krzysztof Orzechowski dyrektor Teatru im. Słowackiego w Krakowie.
O gustach się nie dyskutuje, dlatego nie mam zamiaru przekonywać p. Pawłowskiego, że nie znajduję powodu, aby ekscytować się problemami szwajcarskiej guwernantki podróżującej w XIX wieku dookoła świata bardziej, niż losem polskiego dramatu narodowego. I że nie rozumiem dlaczego akurat ten temat ma być bliski młodemu pokoleniu Polaków. A także nie będę udowadniał, że inscenizacja "Andromachy" to nic innego, jak współczesna mutacja nurtu rapsodycznego w teatrze, uprawianego niegdyś przez Mieczysława Kolarczyka i Karola Wojtyłę, a dziś tak ironicznie przywołanego przez p. Pawłowskiego. Nie będę też uciekał się do złośliwych uwag sytuujących napięcie i bezdech publiczności na tym spektaklu w obrębie sportów ekstremalnych raczej niż teatru, bo jak inaczej zakwalifikować dojmującylęk, czy któryś z niemieckich aktorów nie pośliźnie się na wąskiej kładce i nie spadnie na setki znajdujących się pod nią potłuczonych butelek. Równie�