EN

9.02.2023, 20:10 Wersja do druku

„I’m my own revolution”

Siedziałam na kanapie, gdy nagle z telewizora powiedział do mnie (głosem Cilliana Murphy’ego) bohater serialu Peaky Blinders, Tommy Shelby: „I’m my own revolution”. Tak, oczywiście! – zakrzyknęłam w duchu. Jestem „my own revolution”! I chcę być! I na dodatek napiszę o tym felieton!

fot. Dominika Kluźniak

Siadłam do pisania, no i rozpoczęła się fantastyczna podróż przez piekło… Szczerze? Jeszcze nigdy tak źle nie pisało mi się o tym, o czym tak bardzo chciałam napisać. W pewnym momencie z bezradności uderzałam głową o zeszyt. Powstały trzy wersje felietonu, wszystkie odrzuciłam. W pierwszej wymyśliłam nową pozytywną epokę i nazwałam ją neoselfizmem, od którego to wątku zgrabnie przeszłam do aktorstwa oraz tytułowego cytatu. W drugiej wersji zaczęłam porównywać wszystkie epoki historyczne i dowodzić, że współcześnie ludzie pracują nad sobą jak nigdy dotąd, które to stwierdzenie doprowadziło mnie do wiadomego cytatu. W trzeciej wersji tekstu jeszcze bardziej zagłębiłam się w rozważania nad dzisiejszym pędem do samodoskonalenia, rozwijania samoświadomości, poszukiwania siebie i swojej tożsamości bez oglądania się na innych. I tak się zapędziłam w tych dywagacjach, że pogubiłam się, po co właściwie o tym piszę.

Trochę żal mi tych trzech wersji, które nigdy nie ukażą się drukiem – były tak pełne zapału, nieułożone i kompletnie pozbawione poczucia humoru! Odłożę je sobie na pamiątkę, a oto czwarta wersja felietonu numer 12.

A więc (odważnie zaczynam zdanie od „a więc”, chociaż uczono nas, żeby nie!) i zawsze jesteśmy częścią jakiejś rewolucji – społecznej, historycznej, kulturalnej, dziejowej, dietetycznej, świadomościowej, językowej, naukowej, modowej, cyfrowej, obyczajowej, behawioralnej, kulinarnej, farmaceutycznej, architektonicznej etc. I z tym się trzeba pogodzić. Większość tych rewolucji odbywa się bez naszego udziału, do innych włączamy się w trakcie, do jeszcze innych włączać się nie chcemy. Zdarza się , że podnosimy bunt, idziemy na czele ze sztandarem i głośno skandujemy hasła, bo sprawy zaszły za daleko. I chociaż nie znaliśmy się dotąd od tej strony, to dochodzimy do wniosku, że z rewolucją nam do twarzy!

A ja lubię najbardziej te ciche rewolucje wewnątrz własnego JA (pamiętajcie, że cały czas chodzi mi o rewolucje bezkrwawe, rozwojowe – jakoś nie widzę się z kamieniem w ręku). Taki cichy rewolucjonista jest mi najbliższy. Mimo to nie chcę dziś pisać o prywatnych rebeliach, osobistych spiskach, zamachach i rewoltach; każdy z nas zmienia się ostatnio z prędkością rakiety kosmicznej, bo taki mamy dziejowy pęd, próba opisania pięknych rewolucji wewnętrznych zajęła mi trzy wcześniejsze wersje felietonu. Zajmę się teraz tylko tą znaną mi najlepiej – rewolucją aktorską.

Objawia się ona choćby chęcią wyzwolenia się od wizerunku, w którym się tkwi. To jest dopiero rewolta! Od lat dla reżyserów, producentów, widowni oraz dla samego siebie jesteś Anią z Zielonego Wzgórza lub inną kultowa postacią, na przykład z Czterech pancernych i psa, i nagle masz dosyć, że na ulicy mówią ci „Aniu” lub „Janku”! I masz prawo chcieć coś z tym zrobić, bo chociaż kochają cię taką\takiego, i chociaż dzięki ich sympatii cieszysz się popularnością i zarabiasz piękne pieniądze, to przecież ile można, chcesz się jeszcze rozwijać!

Jako widzowie nie lubimy, kiedy nasi ulubieńcy się zmieniają, nie myślimy o ich komforcie duchowym oraz psychicznym. Granie latami tej samej roli nie jest twórcze, nie każdy aktor ma na to ochotę. Strata wynikająca z monotonii może być zresztą obopólna. Gdyby na przykład Picasso pozostał poprawnie i klasycznie malującym artystą, nie mielibyśmy arcydzieł okresu błękitnego. 

A przecież nie tak prosto porzucić to, w czym się sprawdziliśmy. To jest dopiero ryzyko i rewolucja – wyjść z szuflady, do której wpadliśmy! Różnie mogą potoczyć się losy: sukces albo lata na ławce rezerwowych, a nawet koniec kariery, ponieważ zmiana wizerunku może się spodobać tylko… zmieniającemu wizerunek. Kto przewidzi, jaką cenę przyjdzie zapłacić za zmianę, kiedy twórca zacznie odmawiać ról, które wydają mu się wciąż takie same? Co jeśli propozycje się skończą, ponieważ artysta ciągle odmawia? Co jeśli powie „nie” komercji, a tak zwany off czy awangarda go nie przytulą i nie wyżywią? Co wtedy? Wystarczy satysfakcja, że się próbowało?

Ok, czasem się udaje. Niekiedy może to być proces rozłożony na lata, jednak zakończony zwycięstwem. Wspaniale. Ale nigdy nie wiadomo, czy wychylać się z tą rewolucją, czy nie.

Bywają artyści, którzy o rewolucję prosić się nie muszą, ponieważ każda ich rola, dzieło czy praca są czymś nowym, odległym o lata świetlne od poprzednich. Ile w tym wszystkim przypadku, ile szczęścia, a ile świadomych ruchów ? Na ile ta rewolucja jest nam w ogóle potrzebna?

Rzecz jasna ten felieton można traktować jako rozważanie o byciu twórcą lub tworzywem, o byciu sterem, żeglarzem lub okrętem, o samoświadomości, rozwoju lub o trwaniu w komforcie. Ponieważ jednak zachwyciła mnie „moja własna rewolucja” chciałam napisać o wszystkich przejawach bycia zmianą, tych dużych i tych małych. Na przykład wtedy, kiedy przed rozpoczęciem spektaklu zadaję sobie kilka nowych pytań i kiedy zadaję sobie drobne zadania, żeby nie znudzić się sama sobą. Od każdego z nas zależy odpowiedź na pytanie, na ile w ogóle potrzebujemy zmiany. 

I nawet jeśli rewolucja dotyczy tylko mnie, mam poczucie wpływu na ten świat, jak dotąd jedyny, jaki znam.

Dominika Kluźniak

Źródło:

Materiał własny