Nie znoszę festiwali teatralnych. Pewnie dlatego, że z reguły uczestniczę w nich "służbowo", jako krytyk-sprawozdawca mam obowiązek oglądać wszystko, jak leci, od początku do końca. Czasem jest to kilkanaście czy nawet przeszło 20 spektakli, upchanych w pięć, sześć dni, tak że w teatrze siedzieć trzeba od rana do wieczora - przed XI Festiwalem Szekspirowskim pisze Wojciech Owczarski w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.
Nawet najbardziej zawzięty teatroman zaczyna tracić entuzjazm, gdy w wiadomym miejscu robią mu się odciski, zaduch przepełnionej sali wywołuje mdłości, a przedawkowany alkohol - spożywany bądź to z powinności towarzyskich, bądź, po prostu, z czystej desperacji - skutkuje wysuszaniem się błony śluzowej i nadwrażliwością na hałasy. Wyjątkiem jest gdański Festiwal Szekspirowski. Serwuje się tu widzom nie więcej niż dwa przedstawienia dziennie. Jest to dawka rozsądna, nie narażająca na śmierć z wyczerpania cierpliwości. Co jednak ważniejsze, na każdej edycji festiwalu (a było ich dotychczas 10) pojawiało się co najmniej jedno przedstawienie wybitne, z absolutnie najwyższej półki światowego teatru. A tym naprawdę nie może poszczycić się wiele, zwłaszcza polskich, festiwali. "Król Lear" z Lipska w reżyserii Wolfganga Engela, "Otello" litewskiego reżysera Eimuntasa Nekrosiusa, "Kupiec wenecki", którego w niemieckim Theatre an der Ruhr wystawi