Prapremiera Marzycieli wydarzyła się wbrew woli autora dramatu. Brzmi niewiarygodnie, bo w naszych czasach na samo wspomnienie o prawie autorskim wszyscy sztywnieją od wewnątrz, ale rok był 1929 i Musil o sprawie dowiedział się za późno, żeby przeciwdziałać, mógł tylko po fakcie gratulować widzom, że „gwizdali i syczeli”, bo sam by tak zrobił. Dziki, mimo że berliński, pierwszy wieczór Marzycieli był ponoć wielką porażką (pisał Musil w swym dzienniku 20 kwietnia 1929). Premiera sceniczna odbyła się osiem lat po premierze książkowej i była jedyną za życia autora.
Sztuka długo uchodziła za zupełnie niesceniczną i jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych Egon Naganowski musiał przekonywać w swojej monografii, że da się ją zagrać, nie mordując widzów nudą. Duża w tym zasługa artystów Polaków – Erwina Axera (Burgtheater, 1980) i Krystiana Lupy (Stary Teatr, 1988) – że dramat Musila został doceniony jako dramat właśnie, czyli dzieło teatralne.
Wystawienie Marzycieli było punktem zwrotnym w karierze Krystiana Lupy. Pierwsze jego słynne dzieło więcej niż pełnometrażowe, pierwsze „lupanarium”. Miasto snu z 1985 roku raczej mu wybaczono, niż je doceniono, i dopiero kolejny eksperyment z rozciągliwością czasu skończył się Nagrodą im. Konrada Swinarskiego. A potem było już z górki: wszystkie te Kalkwerki, Bracia Karamazow, Lunatycy, Bernhardy i ck-spektakle – przyszły w jego życiu już po Marzycielach.
Wystawienie Lupy jest do dziś do obejrzenia jako teatr telewizji, co stanowi wygodniejszą formę obcowania ze zdjętym już przedstawieniem niż nagranie archiwalne z szumiącą ścieżką dźwiękową. Polecam szczególnie ostatnie dwadzieścia minut, od zapalenia do zgaszenia świeczki. Słynna „wciągająca nuda” typu lupowskiego przenosi się nie tylko przez rampę, ale również przez kamerę, ekran i dziesięciolecia. Głównie, oczywiście, za sprawą aktorów.
Ze ściśniętym gardłem patrzy się teraz na Alicję Bienicewicz i Andrzeja Hudziaka, na to, jacy byli młodzi, piękni, i jacy nigdy nie stali się starzy, bo oboje dostąpili przywileju bogów i umarli w kwiecie wieku. Jedna z moich pretensji do losu: że tak późno zainteresowałem się teatrem i nie było mi dane widzieć ich na scenie. Nie wiem, czy ktoś bardziej od nich ma prawo się nazywać „aktorami Lupy”: ona była jego Iwoną (wspólny debiut w Starym reżysera i aktorki), on jego Konradem. W Marzycielach grają tytułową parę typu duchowego, niemałżeńskiego. „Miałam bardzo brzydki głos” – mówi Regina głosem aktorki o najpiękniejszym i głębokim głosie. Całkiem mimochodem pozwolę sobie zauważyć, że Magda Grąziowska bardzo przypomina młodą panią Mandat.
„Marzycielstwo” na zawsze już pozostało w słowniku Krystiana Lupy i jest słowem kluczem otwierającym wszystkie drzwi i metafizyczne zapadnie. Nie inaczej w wypadku nowej, właśnie powstającej inscenizacji Imagine 2. Czy Persona. Tryptyk/Marilyn nie była przypadkiem o tym samym?
Trudno nie odnieść wrażenia, że musilowsko-lupowscy marzyciele to zwykła klasa próżniacza, „do wyższych rzeczy stworzona”, zajęta przeważnie sztuką oraz życiem jako sztuką. „Około 1920 roku Musil sporządził w Dziennikach listę cech, którymi odznaczają się dwie grupy osób występujących w jego sztuce. Według tej listy »twórczy« względnie potencjalnie »twórczy ludzie« są między innymi »nieokreśleni«, »nietowarzyscy«, »metafizycznie niespokojni«, »wyłączeni«, »pogardliwie nastawieni do rzeczywistości« i przeciwni ideałom, bo »ideały – jak powiada Tomasz – to najgorsi wrogowie idealizmu«” (E. Naganowski, Podróż bez końca, Kraków 1980, s. 214). Hegel by ich nazwał „pięknymi duszami”, a francuski przekład dramatu Musila: „les exaltés”. Co tu dużo mówić, marzyciele Musila to pełni pretensji ludzie o ambicjach artystowskich.
Tekst dramatu Marzyciele właśnie się ukazał po raz pierwszy u nas pod postacią książki (tłum. Magdalena Chrobok, wyd. Eperons-Ostrogi; wydali też wybór krótszych form Musila). Chwali się Ostrogom, że przypominają dramaty z modernistycznej czołówki (ostatnio też Gerhart Hauptmann, z nowszych rzeczy – Peter Handke), ale jeśli mogę z tego miejsca o coś ich poprosić, to o mniejszą czcionkę, przez co w tomiku można by pomieścić teksty dodatkowe, choćby literaturoznawcze (Naganowski, Wirpsza albo coś zagranicznego), które by „zmiękczyły” ten nieprzystępny przy pierwszym oglądzie dramat. Kanon literacki zasługuje na aparat krytyczny.
Poprzednie polskie wydanie w poprzednim przekładzie to są lata sześćdziesiąte XX wieku (tłum. Maria Kurecka, „Dialog” nr 6/1964). Zrozumiałe, że wydawca chce mieć nowe tłumaczenie, dla siebie stworzone – to również dobre dla dzieła, którego „przybywa” z nowymi odczytaniami. Nie zapominałbym jednak tak szybko o Marii Kureckiej, bo była to świetna i zasłużona tłumaczka, współautorka (z mężem) tłumaczenia Doktora Faustusa, tłumaczka książki o pisaniu Doktora Faustusa, autorka książki o tłumaczeniu Doktora Faustusa (Diabelne tarapaty) i książki o autorze Doktora Faustusa (Czarodziej). Właśnie ona tłumaczyła Erazma Huizingi, Homo ludens Huizingi, Grę szklanych paciorków Hermanna Hessego. Jej wersję Musila znamy ze spektaklu Lupy, a na nowe wystawienia niekoniecznie się zanosi.
Problem mamy od początku, od nazwy dramatu: Schwärmer. Proszę popatrzeć, jak ten tytuł oddawano w innych językach Europy: The Enthusiast, The Uthopians, Les exaltés, Los alucinados. Lupa mógłby dodać z motta swojego nowego spektaklu: „You may say I’m a dreamer”. Tytuł to zresztą pół biedy, bo po nim – niestety – następują didaskalia, a po nich sto stron dialogu. Trudno wymagać od przekładu sceniczności, jeśli jest przekładem Marzycieli Roberta Musila. Pomimo zapewnień panów filologów, którzy, jak wiadomo, opisują litery, a nie śniące ciała, pomimo spektaklu Lupy, który „sceniczny” nawet się nie starał być – dramat Marzyciele jest mocno nieteatralny, za długi, przegadany, oderwany, too many notes. Sam autor to wiedział, bo tak też planował. „Większość dramatopisarzy pisze tak, jak się mówi. Ja chcę, żeby mówiło się tak, jak ja piszę” (Diaries 1899–1941, s. 427). „Pisząc Marzycieli, zupełnie celowo nie chodziłem do teatru, bo chciałem stworzyć swój własny. I to się udało, a im bardziej ja nie chodziłem do teatru, tym bardziej nie chodzono na mą sztukę” (tamże, s. 448). Musil miał wyczucie sceny, świadomość widowni, bo był również recenzentem, nawet kimś w rodzaju – brzydkie słowo – teatrologa (por. jego szkic pt. „Zmierzch” teatru). Wiedział więc, co robi, pisząc typową Lesestück, sztukę do czytania i do przemyślenia, „antydramat namiętnego myśliciela” (Naganowski) z dialogiem zbudowanym „techniką mijankową” (Wirpsza w musilowskim eseju Dramaturgia postaci otwartych). I nie bez powodu ostro protestował, gdy mu dramat wystawiono wbrew jego życzeniu.
Marzyciele udają intrygę małżeńską. Wiejska posiadłość, młody naukowiec, stary naukowiec i dwa małżeństwa, uwodziciel, zdrada, trochę Hedda Gabler, trochę Mayday. Konwencja była niezbędna jak baza do makijażu, by właściwy temat dzieła stał się na jej tle widoczny. „Pomysł na Marzycieli: zwyczajna fabuła, ale rozgrywana pomiędzy takimi ludźmi, że zupełnie straci swoją iluzyjność” (Diaries 1899–1941, s. 258).
Wbrew legendzie autora nietrudno odczytać, o co mu chodziło, bo wyraża to od razu na początku tekstu i powtarza na końcu. Najpierw słuchamy z ust Reginy o „utajonych siłach osobowości”, o „nieokreślonym poczuciu samej siebie”, a pod koniec z ust Tomasza monolog o marzycielach, „ludziach pozornie pozbawionych uczuć”, „niosących w sobie coś, czego nie czują”. Skojarzenia z Człowiekiem bez właściwości tego samego autora narzucają się mimowolnie i nie bez powodu. W szkicu Człowiek niemiecki jako symptom Musil nazywa tę swoją „firmową” myśl „koncepcją ludzkiej bezkształtności”.
Chodzi, najogólniej mówiąc, o radykalne otwarcie podmiotu: duchowa wewnętrzna próżnia ciągle coś próbuje zassać, żeby stać się „tym lub tamtym”, ale sama ma świadomość swojego samooszustwa, swojej przebieranki. Każdy po trosze przeczuwa, że w środku jest nikim, jednakże to groźne pomyśleć w ten sposób, bo można wyciągnąć niebezpieczne wnioski.
W czasach tak określonych jak nasze, gdy każdy jest sobą, czyli układem „swoich słusznych poglądów na wszystko” plus własnych uwarunkowań, zwłaszcza pochodzenia, pomysł ludzkiej bezkształtności brzmi pociągająco, stanowiąc alternatywę dla bieżącej oferty Zeitgeist, bo pozwala marzyć, wyobrażać sobie, że nie musi być, jak jest, i że wolność jest możliwa. Nic mnie z góry nie określa, mimo że by chciało – bo ja sam siebie z góry nie określam, jestem swoją własną pustką i bytem „bez właściwości”. Na tym mniej więcej polega tytułowa marzycielskość.
Dziękuję wydawnictwu Contra Mundum za udostępnienie angielskiego przekładu Dzienników Musila.
autor / Robert Musil
tytuł / Marzyciele
tłumaczenie / Magdalena Chrobok
wydawca / Wydawnictwo Eperons-Ostrogi
miejsce i rok / Kraków 2021