EN

29.07.2021, 14:22 Wersja do druku

„Hold me, thrill me, kiss me, kill…”

„Thrill me. Historia Leopolda i Loeba” Stephena Dolginoffa w reż. Tadeusza Kabicza w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury w Warszawie. Pisze Małgorzata Jęczmyk-Głodkowska na blogu Z pierwszego rzędu.

fot. Marek Popowski

Większości z nas na myśl o musicalu pojawia się przed oczami wizja wystawnego, efektownego show. Nieważne, czy kojarzymy ten gatunek tylko powierzchownie, czy bardziej zgłębiliśmy temat – spektakularne realizacje z wielką obsadą i zapierającymi dech numerami tanecznymi są tymi najbardziej dla niego reprezentatywnymi. Kameralne, poruszające trudniejsze tematy produkcje funkcjonują raczej na obrzeżach gatunku, a informacje o nich nieczęsto przedostają się do powszechnej świadomości.

Do tej drugiej grupy należy „Thrill me. Historia Leopolda i Loeba” autorstwa Stephena Dolginoffa. To off-broadwayowski spektakl z udziałem dwóch tylko aktorów pojawiających się na scenie i utworami rozpisanymi na ich głosy oraz pianino. Został zaprezentowany po raz pierwszy w 2003 roku i odniósł dość nieoczekiwany sukces.

Po siedemnastu latach od premiery reżyser młodego pokolenia, Tadeusz Kabicz, postanowił przybliżyć go polskiej publiczności. Pandemia i związana z nią trudna sytuacja, w której znalazł się teatr, sprawiła, że szukał czegoś, co nie angażowałoby dużej grupy artystów i co można by pokazać także w okresie obowiązywania ograniczeń epidemicznych. W projekt zaangażował się Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury. To na jego deskach 16 października 2020 roku miała miejsce prapremiera „Thrill me”.

Richarda Loeba i Nathana Leopolda, dwóch chłopaków tuż przed studiami, łączy niejednoznaczna relacja. Przyjaźń, miłość, uzależnienie? Niewątpliwie Nathan dla jej utrzymania jest w stanie zrobić wiele. Bierze udział w kolejnych wybrykach Richarda, któremu jednak ekscesy takie jak podpalenie opustoszałego magazynu, przestają wystarczać. Jest zafascynowany ideami Nietzschego. Nie chce, by dotyczyły go normy i ograniczenia, kwestie dobra i zła. Poza nimi jest doświadczenie – bez kategoryzacji i etykiet. Toteż planuje następne posunięcie, które okaże się krańcowym.

Bo „są granice, których przekroczenie jest niebezpieczne; przekroczywszy je bowiem, wrócić już niepodobna”. Oglądając „Thrill me”, nie da się uciec od Dostojewskiego – trop Raskolnikowa jest aż nazbyt oczywisty.

Zbrodnia staje się pretekstem do rozważań, na ile okoliczności determinują to, kim jesteśmy. Richard Loeb (Marcin Januszkiewicz) dotkliwie odczuwa swoją sytuację finansową. A skoro społeczeństwo pozwala na to, by pieniądze były kluczem do wszystkiego – czy trzeba przestrzegać jego zasad? Richard stawia się ponad prawem. To, co robi, jest próbą wymierzenia sprawiedliwości światu, który sprawiedliwy nie jest. Krótko ostrzyżonego, nieco kanciastego w ruchach młodego mężczyznę charakteryzuje pewność siebie i zdecydowanie. Jego kolejne, coraz bardziej ekstremalne pomysły są dążeniem do przekroczenia samego siebie, ale także sposobem na przyciągnięcie uwagi ojca, który bardziej kocha młodszego brata. A może chodzi też o zaznaczenie swojego istnienia? Odprysk sławy, który pozwoli na ucieczkę od przedmieścia – dosłownie i przenośnie? Gdzieś w tle majaczy casus „Urodzonych morderców” Olivera Stone’a. Ale nie da się uwolnić od własnych myśli. Otaczające scenę ekrany wyznaczają zamknięty krąg świata, coraz bardziej duszną przestrzeń, w której bohaterowie się poruszają. Cokolwiek zrobią, gdziekolwiek się znajdą – od samych siebie nie uciekną.

Nathan (Maciej Pawlak) – lekko przygarbiony, grzecznie uczesany, o niepewnych gestach i krystalicznie niewinnym głosie, w tej relacji wydaje się uległy, delikatniejszy, bardziej przestraszony. Podąża za silniejszym Richardem. Co prawda protestuje, zadaje pytania, jednak ostatecznie przystaje na odpowiedzi (lub ich brak). Jego uczucie nie odnajduje wzajemności, bo spotyka się z wykalkulowaną manipulacją. Ale czy na pewno?

Reżyser mocno trzyma w ryzach opowieść, która przecież łatwo mogłaby popłynąć w stronę ckliwego moralizatorstwa i ferowania wyroków. Zamiast tego zaskakuje rozkładem akcentów i niedopowiedzeniem. Aktorzy tworzą niejednoznaczne postaci, unikając tanich chwytów. Nie zabiegają o sympatię publiczności. Ujawniając motywy, które kierują ich bohaterami, by za chwilę im zaprzeczyć, prowadzą grę zarówno między sobą, jak i z widownią.

Obecna przez cały czas na scenie pianistka Karina Komendera i jej instrument są pełnoprawnymi uczestnikami przedstawienia. Mocne, intensywne dźwięki potęgują emocje. Piękne melodie songów powodują dysonans – przecież to, o czym opowiadają, budzi coraz większą grozę. Animacje autorstwa Karoliny Jacewicz (mnie kojarzące się z serialem „Twin Peaks”) punktują to, co dzieje się między bohaterami i tworzą sugestywne, niepokojące wizje.

Oświetlenie (czy raczej „niedoświetlenie”) często wydobywa z mroku tylko twarze lub kontury postaci. Reżyser świateł Dariusz Albrycht w wielu momentach zawęża przestrzeń, już przecież zamkniętą poprzez ustawienie scenografii. Pogłębia w ten sposób metaforyczne i dosłowne uwięzienie bohaterów. W im mroczniejsze zakamarki ich duszy dopuszczani są widzowie, tym ciemniej jest na scenie.

Siłą tego spektaklu jest brak jednoznacznych odpowiedzi. Wspomniany wcześniej bohater „Zbrodni i kary” ostatecznie odnajduje odkupienie. A czy ubiegający się o zwolnienie warunkowe Nathan Leopold, który zarzeka się, że tym razem przedstawi prawdziwą wersję wydarzeń, potrzebuje przebaczenia? Czy jest tym, za kogo go uważaliśmy? Jak bardzo jesteśmy w stanie uwierzyć pozorom? Ile możemy poświęcić dla drugiego człowieka, by dostać, czego pragniemy?

Oszczędne w środkach, kameralne „Thrill me” jest jednym z największych musicalowych objawień sezonu. Wątek kryminalny i klimat jak z filmu noir są pretekstem do ukazania intymnego, zniuansowanego portretu dwóch ludzi. Są też przyczynkiem, by przyjrzeć się, jak zarówno okoliczności, jak i własne decyzje wpływają na ich losy. Z zegarmistrzowską precyzją prowadzona historia intryguje i wciąga do ostatniej minuty. Zachwyca przejmująca muzyka oraz znakomite aktorstwo.

Twórcy zachęcają do rozważań, ale niczego nie narzucają. Pozwalają, by ostatecznie wybrzmiały ciemność i cisza, w których każdy dopisze własną refleksję.

Tytuł oryginalny

„Hold me, thrill me, kiss me, kill…”

Źródło:

Blog/ Z pierwszego rzędu
Link do źródła

Autor:

Małgorzata Jęczmyk-Głodkowska

Data publikacji oryginału:

29.07.2021