EN

21.11.2023, 10:19 Wersja do druku

Historia opowiadana przy 220 bitach na minutę

„Mój pierwszy rave” w reż. Agnieszka Jakimiak w Teatrze Nowym im. Kazimierza Dejmka w Łodzi. Pisze Szymon Golec z Nowej Siły Krytycznej.

fot. Ha-Wa / mat teatru

Czy da się opowiedzieć coś, czego się nie przeżyło? Odtworzyć sytuację z fragmentarycznych relacji naocznych świadków? Czy istnieje sposób, by popłynąć pod prąd przemijaniu? Agnieszka Jakimiak cofnęła się do końcówki lat dziewięćdziesiątych, by poczuć przypływ adrenaliny związany z basem i laserami. W „Moim pierwszym ravie” wystawionym w Teatrze Nowym w Łodzi wiele osób przeżyje swój pierwszy „całonocny” rave.

Spektakl zaczyna się biforkiem (impreza przed imprezą), potem imprezą właściwą, po to, by skończyć na afterku (impreza po imprezie) w parku na ławeczce. Wchodząc do teatru od razu czuć specyficzną atmosferę, w tle słychać bas przebijający się przez ściany, aktorki co jakiś czas przebiegną i wołają widzów na bifora w foyer. Zostaje tam wyjaśniona historia reżyserki, role aktorek: Halszka Lehman (Jakimiak obecnie), Paulina Walendziak (Jakimiak z przyszłości) i Mirosława Olbińska (Jakimiak z przeszłości). Zaczynamy tańczyć, pokazywane są sztandarowe ruchy taneczne: lasery zamiast palców, nóżka, biodra... Zebrani w kółko widzowie mają proste zadanie: wbić się w rytm, poczuć swobodę i dobrze się bawić przez następną godzinę z hakiem. Wchodzimy na scenę, mamy dwa miejsca do wyboru: siedzące i tańczące. Czeka na nas ostatni aktor – DJ (Łukasz Jędrzejczak).

Zaczyna się właściwy rave! Dla niewtajemniczonych już tłumaczę, co to w ogóle znaczy. To impreza z muzyką techno, zwyczajowo acid house/uptempo, charakteryzująca się szybkim tempem bądź psychodelicznymi melodiami, coś na wzór transu. Kultura ta powstała w środowiskach outsiderów, skupiały one różne subkultury: skinheadzi, ale ci dobrzy, punki, metale rzadziej. Baw się, jak chcesz i pozwól innym na to samo – tak można by zdefiniować paradygmat rave’u. Nie dotykamy innych bez ich zgody, nie krytykujemy, dbamy o dobre samopoczucie uczestników. Forma tych imprez (ciemność, szybka i głośna muzyka, trudno dostępne lokacje, lasery, MDMA i inne halucynogeny) sprawiła, że dosyć szybko wsadzono je do kategorii obrzędów satanistycznych, zresztą strach przed rave’ami, wynikający najczęściej z niezrozumienia subkultury istnieje do dziś.
Świetna scenografia Mateusza Atmana przypomina imprezy w starych opuszczonych fabrykach. Za widownią szyba z wybitymi oknami i wielkim graffiti – AVE RAVE, z tyłu sceny zaś miejsce Disc Jockeya. A scena jest parkietem. Obrazu i klimatu sprzed lat dopełnia wspaniała reżyseria świateł, również dzieło Atmana, i kostiumy Niny Sakowskiej, które wiernie oddają specyfikę imprez przełomu wieków. Długie futro i hybryda poroża z koroną cierniową u DJ’a dowcipnie współgrają z oskarżeniami o satanizm.

Muzyka świetnie miesza gatunki pojawiające się na rave’ach, a nagłośnienie i światła znakomicie oddają klubową estetykę. DJ puszcza również visuale i nagrania z łódzkich Parad Wolności. Warto nadmienić, że pomoc merytoryczną twórcom oferował Ravekjavik, łódzki festiwal muzyki elektronicznej i sztuk wizualnych. Nie można też pominąć przypominania o nawodnieniu! Ten smaczek docenią bywalcy imprez, reprezentujący zasadę PLUR – Peace, Love, Unity, Respect (Pokój, Miłość, Wspólnota, Szacunek) – będący credo rave’ów.

No dobrze, są tańce, jest głośno, ale czy jest jakaś fabuła? Oczywiście! Narracja jest pięknie sprzężona z imprezą, przez co wieczór w teatrze jest zaskakująco spójnym doświadczeniem. Oprócz autobiograficznego wątku Jakimiak, mamy historię Łodzi, zarówno acid-house’ową, jak i powszechną, oraz merytoryczną narrację o substancji MDMA, szerzej znaną jako ekstazy. To, że narkotyki stanowią silną część tej subkultury jest wiadome, jednakże w sposób, w jaki realizatorzy podeszli do tematu, wykładając historię „eM-ki” (gesty Olbińskiej, jej kryształowa kurtka), robi wrażenie. Tak samo historia łódzkiego techno, wpleciona w DJ-skiego seta jako nagrania audio. Wypowiadają się legendy tej sceny: Marcelo Zamenhoff, Rebus, Przemek Arendt, Wiktor Skok i inni. Dramaturgia spektaklu robi robotę i nadal nie mogę wyjść z podziwu, jak dobrze każdy element ze sobą współgra, tworząc bardzo świeże doświadczenie teatralne. Jak już wspomniałem widz ma do wyboru miejsce siedzące w pełnej cenie i miejsce tańczące w cenie trzydziestu złotych. Świetny pomysł! Burzący podział na widownię i scenę, zacierający granice, wykorzystujący tańczących jako scenografię i aktorów.

Zaczyna świtać, Lehman otwiera drzwi za kulisy. Mówi, że widzi mamę, krzyczy do niej, żeby się nie martwiła, że wszystko dobrze i idzie na afterek. Zostajemy zaproszeni na tyły sceny, gdzie została przygotowana scenografia w stylu „ławeczka w parku”. Czwórka aktorów siedzi wycieńczona całonocnym balowaniem, z wielkim spokojem obwieszczają, że zaśpiewają utwór „Uciekaj” grupy Cool Kids of Death, kolejnej legendy łódzkiej sceny muzycznej, tym razem punkowej. Wykonanie a capella wywołuje melancholię, tę dziwną mieszankę uczuć po imprezie – pewien smutek, spokój, zmęczenie zmieszane ze schodzącą euforią.

„Mój pierwszy rave” jest doświadczeniem, na które każdy zainteresowany tematyką – zarówno stali bywalcy, jak i adepci – powinni się udać. Świetna impreza teatralna, która łączy kulturę wysoką z czymś, co rzadko wychodzi z podziemia. Podejście jest innowacyjne, merytoryczne, wszystko dopięte na ostatni guzik. To co? Widzimy się na parkiecie?

***

Szymon Golec – student drugiego roku Wiedzy o Teatrze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Fan niekonwencjonalnych spojrzeń, niemający nic przeciwko klasyce.

Źródło:

Materiał własny

Autor:

Szymon Golec

Wątki tematyczne