EN

29.03.2021, 10:59 Wersja do druku

Gwiazda opery robi festiwal w Sopocie. Rozmowa z Tomaszem Koniecznym

Baltic Opera Festival to nowa impreza, która ma się odbyć w drugiej połowie lipca w Operze Leśnej. Jej głównym celem są operowe produkcje wystawiane w sopockim amfiteatrze.

Z Tomaszem Koniecznym, inicjatorem i dyrektorem artystycznym festiwalu, rozmawiamy m.in. o tym, jak pandemia zdeterminowała pracę artystów operowych, w jakim stopniu wpłynęła na organizację festiwali w Europie i czy sopocka impreza ma szansę wkraść się w łaski stałych bywalców tak prestiżowych wydarzeń, jak te w Bayreuth i w Salzburgu.


fot. mat. Teatr Wielki w Poznaniu

Ewa Palińska: W połowie marca zakończyłeś współpracę z operą madrycką - Teatro Real, gdzie wcielałeś się w postać Wędrowca/Wotana w "Zygfrydzie" Ryszarda Wagnera. Miałeś okazję zasmakować trochę normalności, bo Madryt jest jednym z tych miast w Europie, które złagodziły wiele koronawirusowych restrykcji.

Tomasz Konieczny: Atmosfera była bardzo dobra, bo mieliśmy piękną, postępującą wiosnę, ludzie wylegali na ulice, przesiadywali w restauracyjnych ogródkach. Byli przy tym bardzo zdyscyplinowani, dzięki czemu - inaczej niż w Polsce - wiele miejsc mogło pozostać otwartych.

Frekwencja dopisywała? Ludzie nie bali się chodzić do opery?

Zagraliśmy osiem spektakli. Zgodnie z zarządzeniem tamtejszych władz możliwe było zapełnienie widowni w 67 proc., ale to nie problem, bo pandemia skutecznie zniszczyła wcześniejsze przyzwyczajenia i potrzeby. Mimo to Hiszpanie przychodzili na spektakle. Było sporo gości z innych części kraju i z zagranicy. Podróżować można było w zasadzie bez przeszkód, jeśli posiadało się negatywny wynik testu PCR, ale ludzie najwyraźniej się bali i woleli zachować ostrożność. Potrzeby kulturalne zeszły na dalszy plan.

Niedawno pojawił się kontrowersyjny pomysł, aby śpiewacy występowali w maseczkach. Co ty o nim myślisz? W Madrycie, podczas pracy, korzystaliście z masek?

Śpiewanie spektakli w maseczkach odpada, natomiast próby, przynajmniej tu, w Madrycie, odbywały się z zachowaniem reżimu sanitarnego. I my wszyscy pokornie się do tego stosowaliśmy. W sali prób ćwiczyliśmy w maskach. Pozwalano nam je zdejmować wyłącznie podczas prób z orkiestrą, tylko w chwili, kiedy znajdowaliśmy się na scenie. Kiedy z niej schodziliśmy, maski natychmiast trzeba było założyć. Wielokrotnie robiliśmy też testy. Nikt z nas się nie buntował, tylko pokornie tym nakazom poddawał, choć niektóre wydawały się naprawdę idiotyczne. Kiedy leciałem na ważne spotkanie do Polski, musiałem sobie zrobić aż trzy takie testy w ciągu dwóch dni. To są jednak drobiazgi. Do zniesienia, jeśli to warunek konieczny do tego, aby kultura mogła działać.

Od Baltic Opera Festivalu dzieli nas kilka miesięcy. Tyle czasu wystarczy, aby pozbyć się oporów przed udziałem w tak dużej imprezie?

Świat się teraz intensywnie szczepi, ludzie nabierają odporności stadnej. Myślę, że do lata, kiedy ma odbyć się nasz festiwal w Operze Leśnej, sytuacja unormuje się na tyle, że zagraniczna publiczność nie będzie miała oporów przed odwiedzeniem Trójmiasta. Niemcy czy Austriacy mogą dojechać samochodami lub autobusem. Zresztą z moich rozmów z nimi wynika, że właśnie taką formę podróżowania w ostatnim czasie preferują. Dzięki temu są bardziej mobilni i mogą urządzać sobie wycieczki po okolicy. No a na Pomorzu jest co zwiedzać - w sąsiedztwie Opery Leśnej nasi goście będą mieli Kaszuby, Hel, piękne tereny nadmorskie. Dlatego tak bardzo mi zależało na tym, aby festiwal zorganizować właśnie w Sopocie i okolicach. Aby wieczorami dać naszej publiczności możliwość obcowania z kulturą najwyższej próby, a w dzień pozwolić na delektowanie się urokami Trójmiasta.

Publiczność zachęcasz do zwiedzania regionu, a co z festiwalowymi wydarzeniami? Będą odbywały się wyłącznie w Sopocie?

Daj nam czas - to pierwsza edycja, więc dopiero się rozkręcamy. Tego lata festiwalowe wydarzenia odbędą się w Operze Leśnej w Sopocie i w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim. Zależy nam jednak na tym, aby Baltic Opera Festiwal był wydarzeniem wspólnym, metropolitalnym, obejmującym swoim zasięgiem całe Trójmiasto i goszczącym na swoich wydarzeniach mieszkańców Gdańska, Gdyni i Sopotu. Nawiązaliśmy znakomite relacje z Sopockim Towarzystwem Muzycznym (szczególne podziękowania składam na ręce pana wiceprezesa Krzysztofa Bielaka), z włodarzami Gdyni i Gdańska. Z prezydentem Sopotu jeszcze nie miałem okazji się spotkać i porozmawiać, choć bardzo o to zabiegałem i nadal zabiegam.

Sopot ma już swój festiwal - NDI Sopot Classic, podczas którego prezentowana jest muzyka klasyczna, w tym operowa. Nie będziecie wchodzili sobie w drogę?

Absolutnie nie! Po pierwsze, nikomu nie zabieramy funduszy, bo budżet mamy własny i jeszcze damy na sobie zarobić - liczymy na przyjazd gości z zagranicy, którzy połączą udział w festiwalu ze zwiedzaniem Trójmiasta i okolic. Dofinansują więc branżę hotelarską i gastronomiczną.

I nikt ci nie powiedział, że porywasz się z motyką na słońce, organizując tak dużą imprezę w trakcie pandemii?

Może pozostawałem głuchy na te nieliczne pesymistyczne głosy. W znacznej większości spotkałem się raczej z entuzjazmem i dobrą energią. Ogromnego wsparcia udzielił nam na przykład śp. profesor Jerzy Limon, który fantastycznie się zachował i ciepło nas przyjął. Cudowny człowiek! Pomagał nam, jak mógł, od samego początku i napełnił otuchą, że ten szalony plan, którego się podejmujemy, może naprawdę wypalić. A my mu ufaliśmy, bo przecież nie było lepszego specjalisty od dokonywania rzeczy niemożliwych niż on - inicjator budowy i finalnie twórca teatru elżbietańskiego w Gdańsku. Dzięki jego wsparciu i ogromnej pomocy jedno z naszych wydarzeń festiwalowych - inscenizacja operetki Karola Szymanowskiego pt. "Loteria na mężów, czyli Narzeczony nr 69" - odbędzie się właśnie w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim, 26 i 27 lipca.

Jest to kompletnie nieznana pozycja. Wyreżyseruje ją słynący z ogromnego poczucia humoru Marcin Sławiński, z którym ja po raz pierwszy spotkałem się podczas swojego spektaklu dyplomowego w szkole teatralnej, przed wielu, wielu laty. Będzie to teatr inteligentnie dowcipny. Po prostu prześmieszny.

Po czym poznać, że śpiewak operowy jest gwiazdą? Z gwiazdami popu nie ma problemu - jak ktoś jest gwiazdą, to znają go wszyscy.

No wiesz, w Wiedniu gwiazda opery jest kimś! W Nowym Jorku podobnie. W Sopocie może jeszcze nie, ale pracujemy nad tym, aby to zmienić.

O statusie artysty i tym, czy jest gwiazdą, czy też nie, świadczą jego angaże. Najbardziej przebojową instytucją na świecie, w dodatku trochę znaną w Polsce, jest Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Udało mi się tam, na krótko przed pandemią, bo w 2019 r., odnieść dość spektakularny sukces, w konsekwencji którego posypało się wiele kolejnych prestiżowych umów, jak np. "Latający Holender" w 2023 r. w MET. O tym mogę już mówić, ponieważ umowa została podpisana, a o całej sprawie poinformowano opinię publiczną (jest też wiele spraw otwartych, o których póki co mówić mi nie wolno). Gdyby nie wybuch pandemii, brałbym również udział w realizacji "Fidelia" na deskach MET w grudniu 2020 r. Drugą wielką światową sceną jest mediolańska La Scala, którą popandemicznie miałem okazję otwierać, biorąc udział w wykonaniu IX Symfonii Beethovena we wrześniu 2020 r. Był to cykl czterech koncertów dedykowanych włoskim służbom sanitarnym. W jednym z nich wzięli udział prezydenci Włoch i Niemiec. To tak z wydarzeń bieżących.

A na te najbardziej przebojowe sceny trafiłeś z nie mniej prestiżowej Opery Wiedeńskiej, na deskach której przez dziewięć lat wcielałeś się w rolę Wotana - najważniejszą postać w wagnerowskiej tetralogii "Pierścień Nibelungów".

Dobiłbym do dziesięciu lat, gdyby nie pandemia. Śpiewanie Wotana w Wiedniu to niesamowity zaszczyt dla artysty. To przecież jedna z najważniejszych ról osadzonych w kulturze niemieckiej. Najbardziej germańska z germańskich ról. A mnie uznano za osobę, która jest godna tego, aby tak ważną rolę prezentować wiedeńskiej publiczności! Najwyraźniej się sprawdziłem, bo Austriacy nagrodzili mnie honorowym obywatelstwem i tytułem Kammersänger Opery Wiedeńskiej. Wyższego odznaczenia w niemieckojęzycznym świecie operowym nie ma. Nadmienię tu, że taki sam tytuł przyznano Piotrkowi Beczale. Polska ma więc w Wiedniu silną reprezentację.

Powiedziałeś, że w Wiedniu gwiazda opery "jest kimś". Ludzie rozpoznają cię na ulicy?

Zdarza się, szczególnie w okolicy opery. Regularnie też spotykam fanów, którzy czekają przy bocznym wejściu dla artystów, aby się z nami spotkać. Ludzie w Austrii, nawet jeśli kogoś rozpoznają, są jednak bardzo powściągliwi, co wynika z ich wysokiej kultury osobistej. Nie chcą się narzucać.

Może się nie narzucają, ale życiem artystów, zarówno tym zawodowym, jak i prywatnym, fani interesują się nieustannie - najlepsi śpiewacy występują w programach rozrywkowych typu "Dancing Stars", rozpisują się o nich magazyny plotkarskie.

To prawda. Jest też wiele audycji na temat opery w prime time. Nie upycha się ich w ramówce kanałów stricte kulturalnych, jak nasza wspaniała, ale niestety niszowa, TVP Kultura.

Wydaje mi się, że w Polsce taki program mógłby się nie cieszyć zbyt dużą popularnością. Nasze społeczeństwo interesuje się kulturą w mniejszym stopniu i w inny sposób niż melomani z Austrii czy Niemiec.

Jak powiedziałem wcześniej - pracuję nad tym! Baltic Opera Festival ma posłużyć temu, żeby było lepiej i żebyśmy mieli wreszcie w naszym kraju, na podobieństwo innych krajów europejskich, festiwal operowy o randze międzynarodowej. Nie muzyki klasycznej, tylko stricte operowy. Z gwiazdami, których fani rozpoznają i lubią, z którymi mogą się spotkać, bo mają je na wyciągnięcie ręki.

Taki jak w Salzburgu?

Dokładnie tak! Takie jest założenie. Salzburg, podobnie jak Sopot, jest mały, a jednak raz w roku odbywa się tam ogromne święto opery. Salzburger Festspiele trudno zresztą nazwać festiwalem wyłącznie operowym. Nie ogranicza się do jednej sceny, bo mamy w zasadzie trzy budynki operowe - Großes Festspielhaus, gdzie odbywają się największe produkcje, Felsenreitschule - bardzo ciekawą scenę wykutą w skale oraz Kleines Haus - scenę przeznaczoną do bardziej kameralnych produkcji, która jednak wcale nie jest tak mała, bo większa chociażby od Opery Wrocławskiej. Wydarzenia festiwalowe odbywają się trzy razy dziennie, a jeśli wystawia się jakąś operę, to nie raz, a 6 czy 7 razy podczas jednego sezonu. Atutem jest też obsada - występują tam największe gwiazdy i dyrygenci z całego świata, głównie przy akompaniamencie Filharmoników Wiedeńskich. Tak przynajmniej wyglądało to przed pandemią.

Odbywa się też mnóstwo imprez towarzyszących: warsztaty, koncerty symfoniczne i kameralne. To jest impreza, która skupia wokół siebie całą kulturalną część Europy. My oczywiście takich ambicji w pandemicznym roku 2021 nie mamy, nie będziemy mieli też takiego zainteresowania (przynajmniej na razie), natomiast to, co jest dla mnie najbardziej istotne, to nawiązanie do pierwotnej misji Opery Leśnej, a więc wystawianie tam oper w wersji scenicznej, a nie koncertowej, jak odbywa się to zazwyczaj.

Tomasz Konieczny (Alberich) i Norbert Ernst (Loge) w "Złocie Renu", Metropolitan Opera, Nowy Jork

Jednym z głównych celów Baltic Opera Festival jest wskrzeszenie tradycji wystawiania teatralnych produkcji operowych w sopockim amfiteatrze. Jaką operę zaprezentujecie tam w tym roku?

Podczas pierwszej edycji Baltic Opera Festival wystawimy dwie produkcje sceniczne: "Latającego Holendra" Wagnera oraz "Loterię na mężów, czyli Narzeczony nr 69" Szymanowskiego. Na tyle możemy sobie w tym pandemicznym roku 2021 pozwolić. To i tak bardzo dużo. Traktujemy rok 2021 jako prolog do Baltic Opera Festival 2022. Zaprosimy śmietankę międzynarodowej prasy muzycznej, a obsady obu pozycji będą znakomite i międzynarodowe.

Jeśli chodzi o program festiwalu, to nie zamierzam trzymać się wyłącznie Wagnera. Jego twórczość jest oczywiście moim oczkiem w głowie, więc będę zabiegał o to, aby co roku wystawiana była choć jedna z jego oper. To będzie jednak polski festiwal! Zamierzam prezentować ciekawe dzieła kompozytorów rodzimych i z krajów nadbałtyckich. Dlatego nie nazywamy się festiwalem sopockim, a właśnie Baltic Opera Festival.

Festiwal Opery Bałtyckiej... Nazwa jednoznacznie kojarzy się z naszą gdańską operą. Masz tego świadomość?

Ale to nie jest Festiwal Opery Bałtyckiej, tylko Baltic Opera Festival. Bałtycki Festiwal Operowy! Poza tym zamierzamy posługiwać się anglojęzyczną nazwą.

Polska publiczność często się skarży, że imprezom nadawane są nazwy w języku angielskim. Skąd wynika ta niechęć do nadawania nazw w naszym rodzimym języku?

Zaskoczę cię, ale nie wynika to bynajmniej z moich uprzedzeń do języka polskiego, który kocham, ale z powszechnych trendów. Organizatorzy wszystkich imprez tego typu wychodzą z założenia, że trzeba komunikować na zewnątrz. Musimy być bardzo uniwersalni. Polska nazwa imprezy funkcjonuje i można się nią posługiwać, ale naszą oficjalną nazwą jest Baltic Opera Festival, bo zamierzamy skupiać wokół siebie dzieła i twórców z krajów nadbałtyckich.

Jakie są twoje oczekiwania odnośnie do tego, na co nie masz wpływu - publiczności, jaka zasiądzie na widowni? Kogo chciałbyś na tej widowni zobaczyć?

Chciałbym, żeby przyszli wszyscy. Bez względu na to, czy mieli wcześniej kontakt z operą, czy też nie. Jestem pewien, że to, co pokażemy, jest w stanie zauroczyć każdego.

Opera zainteresuje wszystkich? Dość odważne stwierdzenie. Przecież wielu, szczególnie młodych ludzi, uważa ją za przestarzałą, nudną i dziwaczną.

Zależy, jak do tej opery podejdziemy. Można ją traktować jako coś zramolałego, ale można też potraktować ją jako "event" (modne młodzieżowe słowo), podczas którego się przeżywa, zachwyca się, klaszcze, krzyczy czy wyraża emocje na miliard innych sposobów. Można to potraktować jako relaks po dniu spędzonym na plaży czy na zwiedzaniu Trójmiasta i jego okolic. Takie eventy potrafią naprawdę być bardzo fajne.

Poprzeczkę stawiasz sobie wysoko. Domyślam się, że masz również wysokie oczekiwania względem obiektu - Opery Leśnej. Myślisz, że sprawdzi się w roli sceny operowej?

Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości! To jest obiekt zdecydowanie wybitny, którym powinniśmy się szczycić, powinniśmy go intensywnie promować i eksponować. Takie jest również założenie tego, co chodzi mi po głowie. Co więcej, Opera Leśna jest idealnym obiektem, jeśli chodzi o organizowanie wydarzeń w czasie pandemii, bo pozwala znacznie zminimalizować ryzyko zakażenia.

Za tym obiektem stoi też piękna historia - przed wojną przez blisko 40 lat wystawiano tam opery romantyczne, a od 1922 r. opery Wagnera. Naszym obowiązkiem jest tę operową tradycję wskrzesić. Po tym, jak zrobiłem rozeznanie w Trójmieście, zwróciłem się o pomoc do ministra Jarosława Sellina, który - jak się okazało - jest melomanem i miłośnikiem twórczości Wagnera. Przegadałem z nim chyba godzinę na temat moich planów, nakreśliłem zarys mojej koncepcji, opowiedziałem, jakie opery chciałbym robić i zapytałem pod koniec rozmowy: "Czy my ten festiwal robimy, panie ministrze?". Na co minister Sellin bez chwili wahania odpowiedział: "Tak, robimy". To spotkanie miało miejsce we wrześniu ubiegłego roku i do tej pory wszystko, co zostało wówczas zadeklarowane, zostało zrealizowane. Za to wsparcie jestem Ministerstwu Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu ogromnie wdzięczny.

Czy Sopot ma szansę - jeśli chodzi o atmosferę festiwalową - dorównać Salzburgowi? Da radę ściągnąć do nas tamtejszą publiczność?

Szczerze w to wierzę! Bayreuth zrezygnowało w tym roku z kilku pozycji repertuarowych. Zresztą mam pewne wątpliwości, czy festiwal w tym roku w ogóle się tam odbędzie. Festspielhaus to małe, nieklimatyzowane pomieszczenie. Trudno będzie sprostać "przeciwcovidowym" obostrzeniom. Najważniejszym, z punktu widzenia teamu organizacyjnego naszej imprezy, jest fakt, że Katharina Wagner, z którą dobrze się znam i jestem po imieniu, jest członkiem naszego komitetu honorowego i zamierza nas wspierać. W komitecie honorowym mamy też takie osobistości, jak Peter Gelb - dyrektor naczelny Metropolitan Opera, Dominik Meyer - dyrektor La Scali, a wcześniej Opery Wiedeńskiej, Elżbieta Penderecka, Daniel Cichy z PWM, Jacek Marczyński. W komitecie mamy dwóch byłych ministrów kultury - Waldemara Dąbrowskiego i Joannę Wnuk-Nazarową. Wszystkie te osoby reagują z dużym entuzjazmem, ponieważ widzą, że mamy tu do czynienia z niszą do zagospodarowania w tej części Europy. Nie mamy przecież w Polsce festiwalu operowego z prawdziwego zdarzenia, a już na pewno nie mamy festiwalu o walorach międzynarodowych.

Mamy natomiast gwiazdy, które na światowym, operowym firmamencie świecą najjaśniej.

Ten, kto będzie mądry, wykorzysta ten potencjał. Mamy w tej chwili Polaków w światowej, operowej ekstraklasie. Mamy gwiazdy, które robią furorę na operowych szczytach. Będę oczywiście zabiegał o to, aby tych kolegów każdego roku do Sopotu ściągać, bo Polska publiczność powinna mieć świadomość, że nasi rodacy są w światowej czołówce. Zależy mi jednak również, aby młodzi utalentowani śpiewacy mogli wystąpić wspólnie z gwiazdami, uczyć się od nich i być może dzięki takiej współpracy za niedługi czas na tych operowych szczytach do nas dołączyć. Chętnie im w tej wspinaczce pomożemy.

Nie da się oprzeć wrażeniu, że twoimi mimowolnymi "sprzymierzeńcami" są politycy niemieccy i austriaccy, którzy na szyi tamtejszej kultury coraz ciaśniej zaciskają pętlę.

Niestety tak. Świat stanął, Niemcy, które były zagłębiem muzyki Wagnera i Straussa, niemal w ogóle nie grają jej w tym sezonie. Okazało się, że Wagner w jakiś szczególny sposób stał się szkodliwy dla zdrowia. Taką przynajmniej przyczepiono mu łatkę, co jest bzdurą kompletną, bo w wielu operach Wagnera chór nie występuje, więc są to de facto opery kameralne. Na scenie w jednym czasie przebywa raptem parę osób, przeważnie dwie. Nie ma zatem zagrożenia dla artystów, jakie próbuje się nam wmówić.

Nasi zachodni sąsiedzi tak bardzo przejęli się tymi bzdurami o szkodliwości muzyki Wagnera, że nie gra się jej u nich w ogóle. Publiczność natomiast istnieje i jest głodna tej muzyki, bo przez lata była przyzwyczajana do faktu, że ma do Wagnera i Straussa regularny i stały dostęp. To w dużej mierze ludzie niemłodzi, którzy chętnie pójdą posłuchać swoich pupili do obiektu typu open air.

To była twoja główna motywacja do stworzenia festiwalu? Dostarczenie melomanom tego, czego nie są w stanie im dać Niemcy czy Austriacy?

Również, choć kierowały mną też bardziej egzystencjalne pobudki. Ważnym motorem moich poczynań była chęć stworzenia miejsc pracy dla moich kolegów - solistów, orkiestr, chórów czy ludzi z branży eventowej. Wszystkich tych, którym pandemia koronawirusa dała w kość i wyczyściła portfele. Liczymy też na to, że za sprawą zagranicznych gości, których się spodziewamy, zarobi branża gastronomiczna i turystyczna. Fani opery, co widzę podczas festiwali zagranicznych, nie należą do ludzi oszczędnych - chętnie korzystają z lokalnych atrakcji i tam, gdzie się pojawią - mówiąc wprost - zostawiają - dużo pieniędzy.

Zapraszasz na festiwal wszystkich. Dosłownie! Z doświadczenia wiem, że dobrze zrobiona opera Wagnera potrafi poruszyć widza do tego stopnia, że emocje go roznoszą. Dajesz nam zielone światło na ekspresyjne wyrzucanie z siebie tych emocji? Mamy przyzwolenie na szaleństwo na widowni?

Marzę o takich reakcjach w operze! To byłby najlepszy dowód na to, że się udało. Jedyne, o co proszę, to żeby się z okazywaniem takich emocji nie hamować. Reakcje po spektaklach wagnerowskich, choćby tu w Madrycie, gdzie przychodzi bardzo kulturalna publiczność, są takie jak na meczu czy po koncercie rockowym. Ludzie krzyczą, są pod wrażeniem, wstrząśnięci. To się nie zdarza podczas oglądania opery przed telewizorem. To nie ten sport.

Tytuł oryginalny

Gwiazda opery robi festiwal w Sopocie. Rozmowa z Tomaszem Koniecznym

Źródło:

www.trojmiasto.pl

Link do źródła

Autor:

Ewa Palińska

Wątki tematyczne