„Sen nocy letniej” Wiliama Shakespeare’a w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.info
Gdybym opisał ten spektakl jednym słowem – nudne – to jego autor zapewne mógłby odtrąbić tryumf nad moją ignorancją, gdyż taki odbiór zdaje się wyraźne sugerować już w prologu. Nie pozostaje mi atoli nic innego, niż dać mu satysfakcję…
Oczywiście efekt nudy może być, i bywał wielokrotnie, wykorzystany twórczo (do czego przyzwyczaiły nas choćby ostatnie realizacje Krystiana Lupy, ale też bardziej fortunne dzieła Garbaczewskiego), pod warunkiem jednak, że „twórczo” oznacza intelektualne i teatralne wzbogacenie percepcji widza. Nuda to bowiem nie tylko stan umysłowej pustki i duchowej apatii, lecz również potencjalne środowisko kontemplacji i wzmożonej wrażliwości. Ufam, że właśnie o to chodziło w tym seansie wirtualnie psychodelicznym. Rzecz w tym jednak, że owych stanów rozszerzonej świadomości, które wyraźnie fascynują reżysera, na scenie nie da się zastąpić po prostu bardzo efektownymi, lecz nie bardzo zajmującymi, projekcjami.
A to dlatego, że powstaje wówczas efekt najgorszy z możliwych w teatrze – efekt zbędności scenicznego świata. Krytyk jest tutaj w szczególnie trudnej sytuacji, czuje się bowiem moralnie przymuszony do zaprezentowania argumentów analitycznych w odniesieniu do czegoś, co daje się w istocie określić zaledwie jednym słowem; co najwyżej, dla zachowania performatywnej konwencji, powtarzanym w nieskończoność. Żeby wyjaśnić, skąd owa nuda się bierze, należałoby bowiem przywołać jedną scenę, która ciągnie się ponad godzinę z nonszalancką monotonią.
Spektakl zaczyna się prologiem w postaci parabazy, czyli zwrotem do widza, wygłoszonym przez jakiegoś antreprenera jarmarcznego widowiska, w zgodzie zresztą z komediową konwencją samego Shakespeare’a. Młodzian w żółtym dresie (porte-parole samego twórcy?) zapowiada oto przedstawienie „zaskakujące”, „kontrowersyjne”, wręcz „prowokacyjne”. Już miałem nadzieję, że będzie znowu coś nadspodziewanie politycznego. Nic z tych rzeczy. Chyba że chodziło o głos w sprawie legalizacji narkotyków, ale o tak niskie pobudki filozoficznego erudyty nie podejrzewam. Chodzi o to raczej, że będzie… nudno właśnie, więc zapewne oryginalnie i nadrealnie, i może jeszcze mądrze, dla tych, rzecz jasna, co mają „oczy do słuchania”. Bo też faktycznie słuchać oczami przyjdzie nam aż do znudzenia. Wypowiedziana w zasadzie poprawnie, aczkolwiek z lekką transakcentacją, manieryczną i nie dość chyba przemyślaną, fantastyczna baśń o transgresyjnym romansie, zainicjowanym pod wpływem środków halucynogennych i przekraczającym podziały na ludzi, zwierzęta i awatary, ciągnie się na tle fantomowych obrazów, wygenerowanych pracowicie przez Roberta Mleczko, a zawieszonych nad głowami aktorów, w ekranowej przytomności widzów, którzy zmuszeni są unieść wzrok nad banalny horyzont scenicznej rampy ku światom wyższym i głębszym niż działania humanoidów, zwanych, nie wiedzieć czemu, aktorami. Tych ostatnich żal mi szczególnie, bo ich wysiłek został potraktowany z iście technokratyczną wrażliwością. Aktorzy oślepieni nadwzrocznym widzeniem, jakie oferują im VR-owe gogle, wyginają się w głębi sceny, na ogół nie zmieniając nawet miejsca przypadkowego postoju, w celu ożywienia (albo tylko udają) wirtualnych awatarów odpowiadających im postaci, które ukazuje projekcja. Twory te wypełniają filmową nadrzeczywistość ciałopodobnymi formami znanymi z wczesnych gier komputerowych albo z japońskich kreskówek, poruszają się pokracznie, powtarzalnie i z żałośnie prostolinijną ekspresją. Jeśli pierwszy kwadrans tej zabawy może nas jeszcze olśnić swoją infantylną barwnością i bogactwem asocjacji, to kolejne cztery zbliżają się do spełnienia zamierzeń twórcy… Do znużenia i zaniku uwagi. I tak oto sennie osuwamy się na gadzi poziom mózgu, tam odnajdując naszą pierwotną tożsamość, płynną niczym majak grzybojada. Tam przecież nasza, podczłowiecza a niemal nadludzka, macierzysta grzybnia. O niezwykłych właściwościach tego fundamentu natury dowiemy się wszakże więcej dopiero z programu, detalicznie wypełnionego ciekawostkami naukowymi dla przeintelektualizowanych nastolatków.
Grzybki, jako się rzekło, nie opuszczą nas do końca, są wszak tematem głównym, który współczesny twórca wydestylował z klasycznej komedii.
Grzybki będą obecne na scenie dosłownie, obok form grzybopochodnych, zwieszających się symetrycznie po bokach, tworzą w sumie scenograficzną instalację (Aleksandra Wasilkowska), która sama wystarczyłaby za dzieło sztuki. Ale nie ma zmiłuj. Grzybobranie idzie pełną parą i atrakcyjna plastyka zostanie zatruta miotanymi raz po raz w kierunku widowni dowcipami na poziomie gimbazy. Zmęczona nadmiarem nadświadomości publika przyjmuje więc śmiechem te ratunkowe koła, aczkolwiek dramaturgia spektaklu (Patrycja Wysokińska) pozostaje dla niej bezlitosna, bo zarechotać wolno będzie dopiero w części szczęśliwie dodanej a zarazem, nie mniej szczęśliwie, końcowej. Kiedy wreszcie aktorzy wcielą się w role aktorów, okazuje się, że uczestniczymy w przedstawieniu dworskim (może z czasów Szekspira), które odgrywane jest tu oto, na tej scenie, a jakoby w tamtej, historyczno-teatralnej rzeczywistości. Cały ten koncept wielości światów zaiste pyszny, szkoda tylko, że… nudny. Szkoda, to zresztą mało powiedziane, bo przecież możliwość zwrócenia uwagi na wielość rzeczywistości została nam właśnie odebrana przez tejże uważności rozbrojenie. Gdybym zdołał wznieść się na poziom filozoficznych ambicji artysty, nazwałbym ten chwyt postwitkacowskim. Ale pozostanę na poziomie skromnego humanisty.
Miłość, bo to ona przecież zajmuje umysł staroświeckiego poety, jawi się więc przez kolorową ścianę komputerowej animacji jako grzybnia właśnie, podłoże naszych wzajemnych relacji, które więzi nas swoim niewidzialnym kłączem i przymusza do wzajemności, bo bez masy niczym jest jednostka, ta metafizyczna mrzonka. Grzybnią będzie też w istocie teatr, a może szerzej: sztuka, bo jej materią właściwą nie są toposy i symbole, ciała i maski, lecz animalna z gruntu wyobraźnia, ta chemiczna mieszanka płynów fizjologicznych, w której zatopione są nasze, tak złudnie osobowe, umysły. Te ostatnie przecież to nic innego, jak odbiorczy aparat podatny na farmakony, które mogą, co wiemy z ezoterycznych dialogów Platona, tyleż pobudzić nas do rozszerzenia życiowej przestrzeni, co zatruć nam wewnętrzne środowisko. Grzybki wiele obiecują, lecz na obietnicach się kończy, reszta nie będzie nawet milczeniem, będzie skowytem. W czasach wirtualnej realności, w informatycznym społeczeństwie, miłość między dwojgiem ludzkich istot, a choćby i seks zaledwie, nie tylko nie może się zrealizować (Shakespeare), nie może się spełnić (romantycy), lecz nie daje się nawet pomyśleć, bo… Bo, jak się okazuje, nie była nigdy bezmyślnym stanem zmysłów i nie będzie nigdy bezuczuciowym procesem bio-technologicznym. Przesłanie baśni z czasów prenatalnych projektowanych w nieśmiertelność jest więc niebanalne, a może nawet nie całkiem niemoralne, choć nie każdemu pójdzie w smak. Nie ma być wszakże smaczne, nie ma być nawet jadalne, ma być okrutnie rozczarowujące.
Problem jednak w tym, że do teatru nie zaprasza się nas na debatę o filozoficznych konsekwencjach technologii rozszerzonych stanów świadomości, lecz na spotkanie z aktorami…, których z żalem nie wymienię po nazwisku, bo nie grają na scenie, a za ekran nie miałem wejrzenia.
Sen nocy letniej. Autor: Wiliam Shakespeare; przekład: Stanisław Barańczak; reżyseria: Krzysztof Garbaczewski; scenariusz, dramaturgia: Patrycja Wysokińska; scenografia: Aleksandra Wasilkowska; muzyka: Bartosz Zaskórski; choreografia: Tomasz Bazan; reżyseria światła, koordynacja wideo: Robert Mleczko; VR: Anastasiia Vorobiova, Mateusz Korsak. Obsada: Bogdan Brzyski (Piszczała), Maciej Charyton (Lizander), Małgorzata Gałkowska (Hipolita), Roman Gancarczyk (Puk), Grzegorz Grabowski (Kloc), Zygmunt Józefczak (Egeusz), Paweł Kruszelnicki (Oberon), Mikołaj Kubacki (Tezeusz), Marta Ojrzyńska (Tytania), Błażej Peszek (Podszewka), Małgorzata Zawadzka (Helena), Krzysztof Zawadzki (Demetriusz), Maja Pankiewicz (Hermia – gościnnie). Narodowy Stary Teatr w Krakowie (Duża Scena), premiera 18 lutego 2022.